czwartek, 16 grudnia 2010

piernik i śliwka, czyli pomysł na... muffina ;-)



Bo subtelnym nawiązaniu do tematu Świąt w poprzednim poście, z przyjemnością w nim pozostaję. Piekę piernikowe muffiny z mocną śliwkową nutą.
I nawet sroga zima zaczyna wyglądać bardziej pozytywnie. Zza okna. ;-)

Składniki:

suche:
- 3 szklanki mąki
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 1/2 szklanki cukru
- 2 czubate łyżki kakao
- 2 łyżeczki przyprawy do pierników
- szczypta soli

mokre:
- 1 szklanka mleka
- 1 duże jajko
- kostka masła - stopionego i przestudzonego
- słoiczek powidła śliwkowego
- 100 g suszonych śliwek, pokrojonych w paseczki

Sposób wykonania: tradycyjnie. Suche do suchych, mokre do mokrych, potem wymieszać jedne z drugimi. Po napełnieniu foremek, piec w 200 st. przez ok. 15 minut.

Zajadać przy kubku cynamonowej herbaty, nucąc ulubioną ze świątecznych piosenek. :-)

wtorek, 14 grudnia 2010

śledzie! czyli fuzja świąteczna

Święta, święta... już za pasem. Ja natomiast chciałabym przywołać jeszcze klimat andrzejkowy. Wiem, jest to temat już mocno po terminie... W przeciwieństwie do tematu obecnego posta, który wdzięcznie łączy obydwie okazje. ;-)
Jestem bowiem pewna, że śledzie na dwa pyszne sposoby, które były hitem naszej andrzejkowej domówki w klimacie PRL, uświetnią także każde przed- i świąteczne spotkanie.
W końcu jest to ryba o tradycji tak głęboko zakorzenionej w naszej kulturze, że odnajduje się w każdej scenerii: i bywa postna, i lubi pływać. ;-)
Wszystkiego smacznego!



Śledzie czerwone:

- płaty śledziowe (u mnie matjasy moczone wcześniej przez kilka godzin w mleku, by złagodzić trochę ich "słoność")
- kilka cebul (ok. 2)
- kilka marchewek (3-4)
- puszka pomidorów
- oliwa
- sól
- pieprz
- oregano
- cukier

Marchewkę pokroić w kostkę i ugotować w małej ilości wody. Posiekaną cebulę poddusić na odrobinie oliwy, dodać marchewkę i pomidory, i jeszcze chwilę dusić. Doprawić do smaku. Zimnym sosem polać śledzie na półmisku.



Śledzie białe:

- płaty śledziowe (jak wyżej)
- kilka jabłek winnych - w kostkę
- duża cebula - drobno posiekana
- majonez
- jogurt
- sól
- pieprz

Wszystkie składniki białego sosu wymieszać, polać po śledziach na półmisku.

No pycha, no!

P.S. Wpis ten dedykuję cioci Marysi i wujkowi Jackowi (od których mam ten przepis), dziękując jednocześnie za godną podziwu i wzruszającą regularność w odwiedzaniu mojego bloga. :-) Pozdrawiam Was serdecznie!

niedziela, 7 listopada 2010

słoneczna zupa z dyni, czyli o tym gdzie mam listopad...



Otóż mam go za oknem! ;-) Natomiast w mojej kuchni wciąż słonecznie i zielono. Dyniowy sezon trwa w najlepsze dzięki zamrożonym zapasom, a ziołowy ogródek na parapecie okna daje złudzenie pełni lata na wyciągnięcie ręki. :-)

Jest to najlepszy z wariantów zup dyniowych, jakie miałam okazję próbować/robić. Lekka i delikatna, a jednocześnie pożywna i rozgrzewająca. Pyszna nawet bez dodatków. Tutaj w wersji bliskowschodniej wg Basi z "makagigi i 55 pierników".

Składniki:

- ok. 1 kg miąższu dyni
- 1 cebula
- 2 marchewki
- 1 l bulionu lub wywaru warzywnego
- sok z 1/2 cytryny
- sól
- czarny pieprz
- oliwa

Cebulę należy drobno pokroić i podsmażyć na lekko złoto na oliwie. Pod koniec smażenia dorzucić startą/pokrojoną marchewkę i smażyć razem ok. 1 minutę. Następnie zalać warzywa 4-ma szklankami bulionu i dodać pokrojoną w kostkę dynię. Gotować ok. 20 minut, po czym zupę zmiksować. Dodać sok z cytryny, świeżo mielony pieprz i sól.
Podawać na przykład z kleksem gęstego jogurtu, posiekaną pikantną papryczką i miętą.

czwartek, 4 listopada 2010

brokuły i migdały, czyli o sałatce sławnej na cały internet :-)



Nie zliczę na ilu blogach widziałam przepis na tą sałatkę. Dlatego też nie potrafię podać, na którym z nich się wzorowałam. Wiem jednak z całą pewnością, że podzielam zachwyt nad tym prostym i pysznym połączeniem. Spróbujcie koniecznie!:-)

Składniki:

- ok. 450 g mrożonych brokułów (mogą być i obgotowane świeże oczywiście ;-))
- garść płatków migdałowych
- pół kostki sera (a la) feta
- 1-2 ząbki czosnku
- mały kubeczek jogurtu naturalnego
- 2 łyżki majonezu
- sól

Jako że używałam brokułów mrożonych, zalałam je wrzątkiem, posoliłam i odstawiłam na kilkanaście minut (do sałaki nigdy ich nie gotuję - zbyt łatwo się "rozciapują"). Po odcedzeniu, podzieliłam różyczki na mniejsze, a a grubsze łodygi posiekałam. Ser pokroiłam w kostkę i ułożyłam na brokułach. Całość polałam sosem zrobionym z jogurtu, majonezu i przeciśniętego przez praskę czosnku oraz posypałam uprażonymi na suchej patelni migdałami. Sałatka powędrowała na godzinę do lodówki, by mogła się "przegryźć".
Była naprawdę obłędna...

wtorek, 26 października 2010

pesto i pasta, czyli rzecz o smarowaniu



Nie wyobrażam sobie życia bez pieczywa. Niestety. Uczucie to jest dla mnie wyraźnie zgubne, ale jednocześnie wyjątkowo silne. Ile razy próbowałam jakichkolwiek diet ograniczających węglowodany, tyle razy wpadałam w depresję śniąc, nie o czekoladzie, ani ciastku z kremem, ale o kromce pełnoziarnistego chleba z masłem... ;-)
Cóż, jedyne co w tej sytuacji pozostaje, to iść na kompromis dotyczący dodatków do niego. :-) Ostatnio zafascynowana jestem rozmaitymi pastami i smarowidłami do chleba - ekspresowymi w przygotowaniu, a stanowiącymi ciekawą alternatywę dla wędliny, czy sera. Oto dwie z nich:

Pesto z bakłażana - składniki:

- 1 bakłażan
- 1 ząbek czosnku
- garść natki pietruszki (lub liści bazylii, albo innych ulubionych ziół)
- garść prażonych płatków migdałów
- odrobina soku z cytryny
- oliwa z oliwek

Bakłażana pokroić na plasterki, posolić i pozostawić na sicie na kilkanaście minut. Następnie opłukać, osuszyć i podsmażyć/zgrillować z obydwu stron. Przestudzić i zmiksować z pozostałymi składnikami stopniowo dolewając oliwy, aż do uzyskania pożądanej konsystencji.
Świetne też z makaronem.




Pasta z fasoli - składniki:

- 1 puszka białej fasolki (lub zbliżona objętość fasoli namoczonej i ugotowanej)
- duża garść liści bazylii
- 1 ząbek czosnku
- oliwa z oliwek

Zmiksować wszystkie składniki ze sobą wedle upodobania - na gładko lub pozostawiając małe grudki.

Zdrowe, a dobre! ;-)

musaka, czyli historia dwóch bakłażanów



Dostałam od dziadków dwa bakłażany. Osobiście wyhodowane na działce.
Niespecjalnie długo zastanawiałam się jak wykorzystać tak cenny dar. Domowa musaka chodziła mi po głowie już od czasu, gdy obejrzałam "Moje Wielkie Greckie Wesele". ;-)

Przepisów na zapiekankę jest mnóstwo. Ja postanowiłam wykorzystać ten znaleziony na "love affair on a plate". Zastąpienie tam sosu beszamelowego jogurtem greckim dało mi złudzenie maksymalnego ograniczenia ilości kalorii, a co za tym idzie tak upragnionego poczucia bezpieczeństwa w konsumowaniu. ;-)
Przepis przedstawiam z niewielkimi zmianami w stosunku do oryginału.

Składniki:

- 2 bakłażany
- 1 cebula
- 2 ząbki czosnku
- 1/2 kg mielonego mięsa
- 1 puszka pomidorów
- 1/2 kg ziemniaków
- opakowanie sera (typu) feta ;-)
- 1/2 łyżeczki cynamonu
- sól, pieprz
- opakowanie jogurtu greckiego
- 2 jajka
- 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej

Ziemniaki obrać i ugotować w całości następnie pokroić w plastry. Bakłażany umyć, pokroić w plastry, posolić i zostawić na chwilę na sicie, by puściły sok (a jednocześnie pozbyły się goryczy). Następnie osuszyć papierowym ręcznikiem i smażyć przez chwilę na patelni z obu stron. Mięso mielone usmażyć z posiekaną cebulą, doprawić solą, pieprzem i cynamonem. Dodać pomidory i przeciśnięty przez praskę czosnek. Dusić przez kilka (-naście) minut. Na dno wysmarowanego tłuszczem naczynia żaroodpornego ułożyć warstwami: ziemniaki, mięso, bakłażany. Polać po wierzchu sosem z jogurtu i jajek (doprawionego gałką muszkatołową i odrobiną soli) oraz pokruszyć ser. Piec przez ok. 40 minut w 180 stopniach.

niedziela, 17 października 2010

tarta dyniowo-śliwkowa, czyli kolory jesieni



Znów wracam do dyni. Z sukcesem! ;-) Jest to bardzo prosty i szybki przepis* na tartę, tym razem na słodko, którą wzbogaciłam o powidło śliwkowe. Nadzienie z samej dyni wydawało mi się zbyt mdłe... Poza tym ten prosty dodatek pięknie wpisał się w jesienny klimat deseru.

Składniki:

- 500 g dyni
- 600 ml mleka
- 10 dkg cukru
- szczypta imbiru (ja dodałam odrobinę startego na tarce świeżego kłącza)
- szczypta cynamonu
- odrobina kurkumy (opcjonalnie, dla koloru)
- 2-3 jajka
- 3 łyżki masła
- 500 g ciasta francuskiego
opcjonalnie:
- sok z połowy cytryny
- ok. 2 łyżki powidła śliwkowego

Miąższ dyni kroimy na kawałki i ścieramy na tarce o drobnych oczkach. Gotujemy przez 15 minut w 500 ml mleka. Ugotowaną dynię mocno odciskamy, mieszamy z cukrem i przyprawami, dodajemy jajka, masło i resztę mleka. (Ja, usilnie poszukując równowagi smaków, dodałam do masy jeszcze sok z cytryny - co naprawdę polecam.) Następnie wykrawamy z ciasta francuskiego dwa krążki: większy i mniejszy. Pierwszym wykładamy natłuszczoną formę tarty. Smarujemy cienko powidłem śliwkowym (można pominąć), a na to wykładamy nadzienie dyniowe. Nakładamy drugi krążek ciasta i sklejamy brzegi. Pieczemy ok. 50 minut w piekarniku nagrzanym do 180 st.

Fajna jest jesień w tym roku. :-)




*(Przepis pochodzi z dodatku do GW - "Kuchnia dla oszczędnych" ;-))

wtorek, 12 października 2010

soczewica po indyjsku, czyli brzydkie, a dobre ;-)



Oto kolejna odsłona wspomnień na temat studenckiego jedzenia. Swego czasu hit imprezowy. Później szybki pomysł na pożywny i rozgrzewający obiad. W sam raz na jesiennie dni. :-)

Składniki:

- 1 szklanka zielonej soczewicy
- 2 szklanki wody
- 1 cebula
- 1 winne jabłko
- pół kubeczka kwaśnej śmietany (18%)
- curry
- sól, pieprz
- oliwa

Soczewicę przepłukać i gotować na małym ogniu, pod przykryciem, aż wchłonie całą wodę. Cebulę posiekać i zeszklić na oliwie. Dodać do soczewicy. Potem jabłko starte na tarce i śmietanę. Doprawić solą, pieprzem i curry (obficie :-)). Podusić jeszcze chwilę by wszystko się "przegryzło".
Zajadać z dowolnymi dodatkami.
Uwielbiam. :-)

czwartek, 7 października 2010

tarta z dynią, czyli Pumpkin'er w Krakowie ;-)



Zorganizowaliśmy sobie ostatnio nasz prywatny festiwal dyni. Pod wpływem impulsu nabyliśmy dorodną, 6-kilogramową sztukę i... zaczęłam eksperymentować. Czwartego dnia (po: zupie - pysznej, sałatce - do dopracowania, cieście - totalnej porażce i tarcie - o niej za chwilę) Jędrek zaczął wymachiwać białą flagą. Resztę miąższu zdecydowałam się więc zamrozić na czas, gdy znów za nią zatęsknimy. ;-)

Pozostając jednak jeszcze w nastroju festiwalowym, chciałabym podzielić się pomysłem na tartę, która była najbardziej luksusowym z wymienionych dań. ;-)

Składniki:

- 30 dkg mąki
- 20 dkg masła lub margaryny
- kawałek dyni
- 1 mała cebula
- 2 małe ząbki czosnku
- kawałek sera pleśniowego
- kilka plastrów szynki parmeńskiej
- 1,5 szkl. śmietany (najlepiej 18%)
- 2 jajka
- gałka muszkatołowa
- suszony tymianek
- sól, pieprz

Ciasto:
Mąkę posiekałam z margaryną/masłem. Następnie wlałam dwie łyżki bardzo zimnej wody, zagniotłam ciasto i ulepiłam kulę. Owinęłam ją folią i wstawiłam na jakiś czas do lodówki (minimum godzina).

Farsz:
Miąższ dyni pokroiłam stosunkowo drobno i podsmażyłam z posiekaną cebulką i czosnkiem do miękkości. Doprawiłam solą, pieprzem i tymiankiem. Przestudzone warzywa wyłożyłam do wylepionej ciastem formy. Na to pokruszyłam ser, ułożyłam plastry szynki, a na wierzch wylałam wymieszaną z jajkami i przyprawami śmietanę.

Piekłam około godziny w piekarniku nagrzanym do 200 st.

Jadłam na śniadanie, obiad i kolację, wspomagana okresowo przez Dzielnego Jędrka. :-)

piątek, 3 września 2010

sałata, ser i słonecznik, czyli docenić didaskalia



Opis wykonania tej sałatki jest zaledwie tłem dla opowiedzenia pewnej poruszającej historii w jednym z artykułów ostatniego numeru WO. Dla mnie jednak, w zupełnie niewytłumaczalny sposób, wybił się na pierwszy plan...
Niezwłocznie więc wcieliłam przepis w życie. ;-)

Składniki:

- główka sałaty lodowej - porwać/posiekać
- 100 g sera pleśniowego (np. Błękitny Lazur) - pokroić/pokruszyć
- 50 g prażonych pestek słonecznika - posypać
- sos vinaigrette - polać
... i wymieszać! :-)

Pyszna np. jako dodatek do łososia z brązowym ryżem.

wtorek, 17 sierpnia 2010

brzoskwinie w winie, czyli deser dla dorosłych



Jest to przepis Tessy Caponi-Borawskiej, który wypatrzyłam ponad rok temu w książce "Dziennik toskański". Skrzętnie przepisany, leżał zapomniany w segregatorze do dziś. Widocznie dopiero ten moment okazał się właściwy. :-)
Leniwy, rześki wieczór, tuż po letniej burzy. Wspólne świętowanie małych sukcesów. Błogie oczekiwanie na upragniony urlop... jeszcze tylko 3 dni!;-D

Składniki:

- 6 dojrzałych brzoskwiń
- 2 szklanki białego wina (wersja bardziej delikatna, ale może być również czerwone)
- garść liści mięty

Brzoskwinie obrać, usunąć pestki, i pokroić na kawałki. Polać winem, delikatnie wymieszać, wstawić do lodówki i trzymać w niej do momentu podania. Posypać liśćmi mięty i podawać same, albo jako dodatek do lodów waniliowych.

Uwagi: ja pominęłam miętę (z jej chwilowego braku; no cóż, to w końcu był spontan;-)), natomiast w kwestii alkoholu poszłam na zupełną całość, bo zamiast wina użyłam Martini Rosso (dostałam je w prezencie i zalegało mi z braku pomysłu na nie). Dało radę, ale myślę, że lżejsze wino dałoby przyjemniejszy efekt.
W każdym razie pomysł wart powtórzenia.
Polecam!:-)


ciasto marchewkowe, czyli sto lat Ewela! :-)



Kolejny wpis z serii: gotujemy/pieczemy dla przyjaciół. :-)
Tym razem okazją była doroczna wizyta E. i M. w Krakowie, połączona z lekko spóźnionym świętowaniem urodzin tej pierwszej.
Mimo niedostatku czasu na przygotowania, funkcja gospodyni zobowiązywała... ;-)
Stąd pomysł na super szybkie (wielka zaleta ciast ucieranych!), oryginalne ciasto, które po upieczeniu w tortownicy nabrało odświętnego charakteru. W sam raz, by zapalić na nim świeczki. ;-)

Przepis wg Marty Gessler

Składniki:

- 1 i 1/4 szkl. oleju
- 4 jaja
- 2 szkl. drobno utartej marchewki
- 2 szkl. mąki 2 szkl. cukru
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia (płaskie)
- 2 łyżeczki sody (płaskie)
- 2 łyżeczki cynamonu
- szczypta soli
- orzechy włoskie
- rodzynki

Jaja utrzeć z cukrem na puszystą masę. Dodawać stopniowo mąkę (wymieszaną z proszkiem, sodą i cynamonem) oraz olej, na końcu marchew, orzechy i rodzynki. Piec w temp. 180 st., ok. 40 min.

Polewa:

- 2 opakowania serka Philadelphia
- łyżka miękkiego masła
- 3-4 łyżki cukru pudru
- sok wyciśnięty z 1/2 cytryny

- płatki migdałów - opcjonalnie, do posypania

Wszystkie składniki razem zmiksować, smarować przestudzone ciasto. Można posypać je płatkami migdałów lub posiekanymi orzechami.

środa, 4 sierpnia 2010

sałatka krabowa, czyli o pysznościach "przy okazji"



Zrządzeniem losu weszliśmy ostatnio w posiadanie opakowania surimi, czyli paluszków krabowych. No dobrze, nie tak do końca zrządzeniem losu. :-P
Urzeczeni odkryciem smakowym ostatnich miesięcy, za to totalnie wymęczeni finansowo (płaceniem "tym, co się znają") postanowiliśmy poeksperymetować samodzielnie z robieniem sushi. Pozwolicie, że temat rozwinę za jakiś czas kiedy nabierzemy w nim pewności i faktycznie będzie się czym pochwalić. ;-)
Tymczasem dziś ważne jest surimi. Zostało go trochę. ;-) A że nie znoszę marnować czegokolwiek, poniekąd zmuszona okolicznościami, wcieliłam w życie przepis pośpiesznie znaleziony w serwisie ugotuj.to:

Składniki:

- 1 opakowanie paluszków krabowych (250 g)
- 2-3 ogórki (zależy od wielkości)
- puszka kukurydzy
- 2 małe ząbki czosnku
- pęczek koperku
- majonez (u mnie raczej symbolicznie, wymieszany z jogurtem greckim)

Ogórki oraz paluszki krabowe pokroić w kostkę. Następnie dodać kukurydzę. Czosnek przecisnąć przez praskę i wymieszać z majonezem oraz z posiekanym koperkiem. Doprawić wedle uznania. Pycha!

P.S. No dobrze, muszę pochwalić się choć troszeczkę... :-P



Zabawa przednia! :-D

sałatka Nigelli, czyli o kontrowersjach w kuchni



Jakich kontrowersjach? Niech lista składników powie sama za siebie...

- 1,5 kg słodkiego arbuza
- 1 czerwona cebula
- 2-3 limonki
- 250 g sera feta
- 100 g czarnych oliwek bez pestek
- pęczek świeżej mięty
- pęczek natki pietruszki
- 3 łyżki oliwy z oliwek
- pieprz czarny

Cebulę kroimy bardzo cienko w półksiężyce, wkładamy do miseczki i zalewamy sokiem wyciśniętym z limonek. Odstawiamy. Miąższ arbuza kroimy w kostkę, podobnie ser feta. Dodajemy oliwki i posiekaną miętę i natkę. Dodajemy cebulkę i polewamy pozostałym sokiem z limonki. Na koniec skrapiamy sałatkę oliwą i oprószamy świeżo zmielonymi pieprzem. I już.

I co? I... hmmm... Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Nigellę odprawiającą te czary w sobotnie popołudnie na kuchnia.tv, najpierw długo patrzyłam w ekran jak urzeczona, by chwilę później rzucić w kąt szmatkę do kurzu i oddać się gorączkowym poszukiwaniom czegoś do notowania. Przepis wydawał mi się... piękny! Jeszcze Ona tak sugestywnie mieszała składniki w salaterce dłońmi... ;-)
Rozczarowanie było więc tym bardziej bolesne. :-P Zjedliśmy z... zainteresowaniem ;-) Połączenie arbuza z fetą: super. Oliwki kocham pod każdą postacią. Ale, jak na nasz gust, cebula jest tam zbyt ekstrawaganckim (sic!) dodatkiem.
Następnym razem bez. Zdecydowanie.

muffiny bananowe z białą czekoladą, czyli jestem w niedoczasie



Oj, jestem. Mam poczucie konieczności nadrobienia mnóstwa zaległości. Bycia wiecznie ostatnią... Również w pisaniu. Dlatego pozwólcie, że bez zbędnych komentarzy przejdę do konkretów. ;-)
Muffiny powstały jako mocno spóźniony wyraz wdzięczności wobec lekko spóźnionych życzeń imieninowych. Temat natomiast przywołuję z jeszcze większym poślizgiem. Ale co tam. Wyszły pyszne - warte wspominania. ;-)

Przepis podstawowy jest w zasadzie taki sam jak w przypadku wcześniej opisywanych muffinów pomarańczowo-migdałowych. Zastąpiłam jednak mleko kefirem i zamiast oleju użyłam masła. Składniki podane są na 1,5 porcji (wyszło mi ok 30 sztuk, ale w ikeowskiej formie są one niewielkie).

Ciasto:
- 3 szklanki mąki
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 3/4 szklanki cukru trzcinowego (można dać nawet mniej)
- 1 łyżeczka soli
- 1 duże jajko
- duży kubek kefiru
- kostka masła - stopionego i przestudzonego

Dodatkowo:
- 2 tabliczki białej pokruszonej czekolady
- 1 łyżeczka cynamonu
- 5 dojrzałych, pokrojonych w kostkę bananów

Przesiać mąkę, proszek, cukier i sól do jednej miski. W małej misce połączyć jaja, kefir i masło, banany, czekoladę i cynamon, używając trzepaczki. Miksturę dodać do suchych składników i mieszać. Tradycyjnie - niezbyt dokładnie. Przełożyć łyżką do formy - każdą dziurę wypełnić do dwóch trzecich. Piec w 200 st. przez 15 do 20 minut, aż będą złotobrązowe. Zostawić do całkowitego ostygnięcia.

czwartek, 15 lipca 2010

żeberka i witaminy, czyli o dużej piłce, ważnych ludziach, złych kilometrach i dobrych wspomnieniach

Co człowiek je, tym je * - powiedział poeta. A na pewno je tym, kogo spotka. ;-)
Wielu z moich ulubionych przepisów, które na stałe weszły do codziennego jadłospisu nauczyłam się od osób poznanych na różnych etapach mojego życia. Te są najcenniejsze, bo przywołują wspomnienia o nich, o wspólnie przeżytych (i przeżutych też! :-P) cudownych chwilach.
Tematy dzisiejszego wpisu to owoce znajomości z niesamowitą, jedyną i niepowtarzalną osobą, którą poznałam podczas studiów w Lublinie - Oli. Jestem totalną fanką jej barwnej osobowości, ognistego temperamentu i, co oczywiste, prze-pomysłowej kuchni. :-) Sprawiła, że pokochałam soczewicę... (o tym już niedługo, obiecuję) a jej pomysł na żeberka był pierwszą rzeczą, która przyszła mi do głowy w sobotnie popołudnie gdy okazało się, że urządzamy u nas niedzielny wieczór piłkarski. Banda fanów futbolu, która schodzi się do naszego mieszkania na wspólne oglądanie finału Mistrzostw Świata stanowi nie lada wyzwanie, przyznajcie. ;-)
Oto opowieść o tym, jak dzięki magii wspomnień i płynącej z nich inspiracji udźwignęłam powagę chwili... ;-)

Żeberka po kawalersku

Składniki:

- 2 kg żeberek
- 4 cebule
- 3 łyżki miodu
- 2 butelki ketchupu (koniecznie pikantnego)

Żeberka solimy i obsmażamy aż się zrumienią. Układamy w żaroodpornym naczyniu. Na pozostałym tłuszczu podsmażamy pokrojoną w piórka cebulę. Wykładamy ją na żeberka i polewamy ketchupem wymieszanym uprzednio z miodem. Pieczemy w 180-200 st. około 1,5 do 2 godzin (warto próbować w trakcie by wyczuć właściwy moment).



Przepis jest błyskawiczny i bajecznie prosty. Aż trudno uwierzyć, że ma to sens. :-P W końcu sama jestem zwolenniczką podejścia bardziej slow-foodowego, ale czas był komfortem, którego nie mieliśmy. A efekt był naprawdę fajny - żeberka rozpływały się w ustach i smakowały przyjemnie słodko-pikantnie.

Do mięsa obowiązkowo sałatka - również z repertuaru Oli.
(tu uwaga: o ile żeberka to przepis zaadaptowany, o tyle sałatka - autorski!)

Sałatka Oli:

- mała główka kapusty pekińskiej
- 2 ogórki
- 3-4 pomidory
- czerwona papryka
- 20 dkg sera żółtego
- pestki słonecznika
- po pół pęczka: koperku, szczypiorku i natki pietruszki
- oliwa z oliwek
- sok z połowy cytryny
- sól, pieprz

Wszystkie składniki posiekać w ulubiony sposób, polać oliwą i sokiem z cytryny, doprawić do smaku, wymieszać. Proporcje warzyw są dowolne, myślę też, że dowolnie można eksperymentować z poszczególnymi składnikami. Uwielbiam jednak połączenie mocno warzywnej mieszanki z zupełnie innymi w swej fakturze: serem i pestkami, więc ich bym się nie pozbywała. ;-)



Podsumowanie: mecz był nudnawy, dobrze więc, że było co jeść. Żeberka cieszyły się prawie takim samym powodzeniem jak piwo! Jako gospodyni czuję się więc usatysfakcjonowana. ;-)
I jedna rzecz tylko napawa mnie nostalgią... Świadomość, że Lublin był tak dawno, a teraz dzielą nas tysiące kilometrów.
Myślę o Tobie ciepło Olu.

Dobrze, że jest Facebook. ;-D



* - JEST znaczy się, ale rozumiecie zabieg stylistyczny... ;-)

czwartek, 8 lipca 2010

makaron, brokuły, orzechy i... czyli medytacje wegetarianki nieortodoksyjnej ;-)




Nabyłam nową książkę o gotowaniu!:-) "Wegetariańskie dania - 101 sprawdzonych przepisów" nosi logo Good Food Magazine i jest skarbnicą niesamowitych pomysłów na sałatki, zupy, lekkie przekąski i dania główne, godnymi uwagi także dla Niekoniecznie-Wegetarian (patrz: ja! - mięso jadam, ale ostatnimi czasy mam na nie wyraźnie coraz mniejsze zapotrzebowanie...). Już pozaznaczałam sobie potrawy, które na pewno muszę wypróbować. ;-)
Oto pierwsza z nich, która przykuła moją uwagę jeszcze w księgarni. Prezentuję ją z niewielkimi zmianami w stosunku do oryginału.

Składniki: (na 2 osoby)

- pół opakowania makaronu (u mnie razowe świderki, w przepisie: spaghetti)
- ok. 200-250 g brokułów, rozdzielonych na różyczki
- 4-5 łyżek oliwy
- 1 mała cebula
- 1 ząbek czosnku
- 50 g orzechów włoskich
- 50 g bułki tartej
- sól, pieprz

bezczelnie pominęłam:
- 1/2-1 łyżeczki suchego chilli
- 1 łyżka oleju z orzechów włoskich

w przebłysku inwencji własnej dodałam:
- ser pleśniowy Błękitny Lazur

Makaron i brokuły należy ugotować. Ja używałam brokułów mrożonych, więc tylko zalałam je osolonym wrzątkiem i zostawiłam na kilkanaście minut - zbyt łatwo jest je rozgotować. W tym czasie rozgrzałam oliwę na patelni, by podsmażyć na nim posiekaną cebulkę i przeciśnięty przez praskę czosnek (ok. 2 min). Dodałam orzechy i bułkę tartą (w tym momencie należy też dodać chilli i olej orzechowy, jeśli ktoś posiada i ma na to ochotę ;-)) i smażyłam tak długo, aż składniki nabrały złocisto-brązowego koloru. Pozostało już tylko wyłożyć na talerz odcedzony makaron z brokułami i rozprowadzić na nich mieszankę orzechową. Uznałam jednak, że danie niepomiernie wzbogaci odrobina pleśniowego sera na wierzchu - doda mu wyrazistości i charakteru. Nie pomyliłam się. :-) Pycha!
Spróbujcie sami!

niedziela, 27 czerwca 2010

naleśniki ze szpinakiem, kurczakiem, curry i ananasem, czyli znów jestem w domu :-)



Ach, jak mi tego brakowało! Po tak długich (anty)kulinarnych wakacjach (gdyż los w swej przewrotności ostatnio rzucił mnie służbowo na dwa tygodnie w miejsce rządzące się zasadami zbiorowego żywienia, gdzie w wypadku niewystarczającego entuzjazmu okazywanego wobec kaszanki podanej na kolację, pozostawało zadowolić się chlebem z dżemem), z nieukrywaną radością wróciłam do możliwości samodzielnego komponowania swoich posiłków. :-P
Pierwsza niedziela w domu zainspirowała mnie do przygotowania dania zawsze kojarzącego mi się z Krakowem - za którym tak bardzo się stęskniłam. :-) Pochodzi ono z menu małej knajpki na Kazimierzu (ul. Józefa 6) o wdzięcznej nazwie "Kolanko no. 6", którą regularne odwiedzałam zanim jeszcze zamieszkałam tu na stałe. Przepis opracowany przeze mnie oparty jest na tym, co udało się podpatrzeć na talerzu. ;-)
Trudno jednak zapomnieć tak cudne połączenie głównych składników: kurczaka z curry, ananasa i szpinaku...
Ale do rzeczy:

Naleśniki:

• 1 szkl. mąki
• 1 szkl. mleka
• 2 jajka
• 1 łyżeczka cukru
• szczypta soli
• 3 łyżki oleju roślinnego
• olej do smażenia

Wszystkie składniki należy razem zmiksować i najlepiej odstawić przed smażeniem na ok. pół godziny, by ciasto "odpoczęło".

Farsz:

• 2 filety z kurczaka
• 1 puszka ananasa
• kubek śmietany 18% (200 g)
• 1 łyżeczka curry
• opakowanie mrożonego szpinaku w liściach (450 g)
• 2 ząbki czosnku
• łyżka masła
• szczypta gałki muszkatołowej
• sól, pieprz
• olej do smażenia

Ponadto:

• kawałek (ok. 100 g) startego sera żółtego
• szczypiorek

Kurczaka kroimy w kosteczkę i podsmażamy na oleju. Doprawiamy solą i pieprzem, posypujemy curry (ja go nie żałuję ;-)). Następnie dorzucamy pokrojonego ananasa, a po chwili wlewamy zahartowaną śmietanę (posoloną i wymieszaną z łyżką płynu spod kurczaka - zapobiega to jej ewentualnemu ścięciu). Osobno rozmrażamy szpinak i podsmażamy go na łyżce masła. Doprawiamy czosnkiem przeciśniętym przez praskę, solą, pieprzem i gałką muszkatołową.

Na usmażonym naleśniku rozkładamy trochę szpinaku, na to kurczaka z ananasem. Składamy dowolnie (ja najczęściej w trójkąt). Posypujemy tartym serem i szczypiorkiem. Docelowo ser powinien być roztopiony - w knajpie na pewno używają do tego mikrofali, której ja nie posiadam. Nie mam natomiast nigdy cierpliwości, żeby po tym wszystkim odpalać jeszcze piekarnik. :-P Wiórki sera też dają przyjemny efekt. :-)
Jemy aż nam się uszy trzęsą!

poniedziałek, 7 czerwca 2010

odrywaniec, czyli czary i paranoje ;-)



Wybaczcie ten kącik autopromocji, ale duma mnie rozpiera i muszę się tym z Wami podzielić. Otóż okiełznałam wreszcie ciasto drożdżowe! Zawsze mnie onieśmielało, o czym już wspominałam... To nieskończone wyrabianie i rośnięcie wydawało mi się wręcz magiczne.
A może po prostu chodziło o moje odwieczne problemy z cierpliwością, którą wciąż - z racji wykonywanego zawodu - intensywnie trenuję? ;-)
Tym razem udało mi się znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły i spokoju by potrafić... czekać.
Stresów i tak było mnóstwo, nie przeczę. :-P Ale chwila chyba była odpowiednia.
Niedzielne popołudnie. Burzowo za oknem.* Pachnące pomarańcze i cytryny na parapecie po drugiej, bezpiecznej stronie. Zaklinanie słońca...

I udało się, hej! ;-)

Przepis już dawno wypatrzony na: http://oliveandflour.blogspot.com/
Podaję go za Mico.

Ciasto:
- 2 i 3/4 szklanki mąki
- 1/4 szklanki cukru
- 2 i 1/4 łyżeczka suchych drożdży (ok. 9 g)
- szczypta soli
- 1/3 szklanki mleka
- 55g masła
- 1/4 szklanki wody
- 1 i 1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (pominęłam, z braku niestety)
- 2 duże jajka

Posypka:
- 1/2 szklanki cukru
- 3 łyżki startej skórki cytrynowej
- 1 łyżka startej skórki pomarańczowej
- 50 g rozpuszczonego masła



Mąkę – dwie szklanki - mieszamy z cukrem, drożdżami i solą. Mleko z masłem mocno podgrzewamy, następnie zdejmujemy z palnika, dodajemy wodę i odstawiamy na chwilę żeby przestygło. Dodać ekstrakt waniliowy i wymieszać. Teraz całość wlewamy do miski z mąką i mieszamy łopatką, aż się w miarę połączy.
Następnie wyrabiamy ciasto, można sobie pomóc mikserem, dodając jajka po jednym i pół szklanki mąki. Kiedy już wszystko razem ładnie się wyrobi, to przekładamy na stolnicę i jeszcze chwilkę je męczymy ręcznie, aż ciasto będzie elastyczne, ale nie klejące się. Jeśli jest za bardzo klejące, można dodać resztkę mąki, my tak robimy.
Odstawiamy na godzinkę do wyrośnięcia.

W tym czasie przygotujemy sobie posypkę – cukier mieszamy ze skórkami. (Ja użyłam skórki z dwóch cytryn i jednej dużej pomarańczy).
Masło rozpuszczamy i odrobiną wysmarowujemy foremkę keksową (22x12cm).
Wyrośnięte ciasto rozwałkowujemy na prostokąt o wymiarach 50x30cm, smarujemy masłem i kroimy na 5 pasów o szer. 10 cm. Na pierwszy pas sypiemy mieszankę cukru ze skórkami (ok. półtorej łyżeczki), przykrywamy drugim pasem itd. kończąc na warstwie cukru.
Kroimy teraz ciasto w poprzek na 6 równych pasków o szerokości ok.6 cm. i układamy je na sztorc w keksówce. Po bokach zostawiamy trochę miejsca. Przykrywamy i znów odstawiamy na ok. godzinkę do wyrośnięcia.
Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 st. ok. 30 min, aż się zrumieni. Wyciągamy i zostawiamy w foremce jeszcze z 15 min, żeby przestygło.

Ciasta nie kroimy – odrywamy sobie (i tu niespodzianka: stąd nazwa ;-D) po kawałeczku i wcinamy. Pyszne! Mięciutkie, aromatyczne ciasto, na bokach lekko chrupiące od skarmelizowanej skórki cytrynowej.

Przepis jest czaso- i pracochłonny, ale w zupełności wart tej ceny!
Odrywaniec zniknął w 3/4 już w pierwszej godzinie istnienia.
Też w sposób magiczny. ;-)
Cud!





* notka powstaje z tygodniowym opóźnieniem :-P

czwartek, 3 czerwca 2010

ryba w sezamie, czyli... nie mam dziś weny :-P



Bo czasem tak się dzieje. Że weny brak. Nawet na obiad. Ale zanim sięgnę po (niezawodne skądinąnd ;-)) warzywa na patelnię, chwila zastanowienia. Wystarczy mała paczuszka sezamu na stanie (która przypadkowo znalazła się w kuchni po skomplikowanych eksperymentach z pastą tahini :-P) oraz kilka prostych składników.
I zwykła mrożona tilapia wykopana z dna zamrażarki nabiera szlachetności...
I mój prywatny Orient Express odjeżdża po raz kolejny. :-)

(pomysł zaczerpnięty ze strony: http://magiasmakow.blox.pl)

Składniki:

- 500 g filetów z ryby, pokrojone na mniejsze kawałki
- 1 nieduża cytryna (ja użyłam limonki) - starta skórka i wyciśnięty sok
- 5 łyżek sosu sojowego
- 1 łyżeczka startego imbiru
- 1 jajko
- szczypta gałki muszkatołowej
- sól i pieprz do smaku
- sezam do obtoczenia
- olej do smażenia


Z cytryny/limonki, sosu sojowego i imbiru robimy marynatę. Wrzucamy do niej rybę i zostawiamy w lodówce na min. 30 minut. Jajko roztrzepujemy z solą i gałką muszkatołową. Maczamy w nim kawałki ryby, a następnie w sezamie. Smażymy w oleju na złoty kolor.
Uwagi: rybka jest pyszna, pachnie niesamowicie już podczas przygotowywania. Smakuje jeszcze lepiej! Aczkolwiek podczas konsumpcji wpadłam na pomysł, że byłaby jeszcze lepsza, gdyby kwaśność limonki złamać słodyczą (np. dodać łyżkę miodu do marynaty). Koniecznie wypróbuję ten pomysł przy najbliższej okazji i dam znać.
Odważnych zachęcam do eksperymentowania wcześniej i dzielenia się wrażeniami. :-)
Miłego!

wtorek, 25 maja 2010

pizza, czyli kolejny debiut za mną :)



Dziś po raz drugi (acz po długiej przerwie) przełamałam swoje lęki dotyczące obróbki ciasta drożdżowego i postanowiłam upiec samodzielnie pizzę! (to po raz pierwszy ;-))
Efekt: zaskakująco pozytywny. Jeszcze kilka prób i dojdę do perfekcji. ;-)

Przepis pochodzi z mocno archiwalnego numeru "Poradnika domowego".


Ciasto:
- 30 dkg mąki (ok. 2-2,5 szkl),
- 2 dkg drożdży,
- 3/4 szkl. wody,
- 2 łyżki oliwy,
- łyżeczka cukru,
- pół łyżeczki soli

Połowę przygotowanej wody lekko podgrzej w garnuszku, dodaj pokruszone
drożdże, wsyp cukier i mieszaj aż drożdże się rozpuszczą. Na stolnicy
lub w misce usyp kopczyk z mąki, zrób w nim wgłębienie, wlej
rozpuszczone drożdże i wymieszaj łyżką z częścią mąki. Wlej resztę
wody, oliwę i sól, zamieszaj łyżką, a gdy mąka wchłonie płyny, odłóż
łyżę i energicznie zagniataj ciasto ręką. Uformuj z niego kulę,
przykryj ściereczką i odstaw w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Powinno
podwoić swoją objętość.
Placek uformować można na 3 sposoby: rozwałkować lekko podsypując
mąką, rozciągnąć rękami lub wylepić nim formę.
Spód cienkiej pizzy powinien mieć 5-6 mm grubości, a trochę grubszej -
7-8 mm.
Brzegi lekko podnieś palcami, by były nieco wyższe niż reszta
placka. Wyłóż nadzienie. Piecz w wysokiej temp. ok. 220, nawet do 250 st.

Nadzienie:
Było dziś maksymalnie proste.

- sos pomidorowy (pomidory z puszki + 2 ząbki czosnku + oregano + sól + pieprz + szczypta cukru ---> zagotować i dusić około 15 minut by sos się zagęścił)
- kulka mozzarelli (starta)
- oliwki zielone
- garść liści bazylii (do posypania już po upieczeniu pizzy)

Wbrew pozorom pracy niewiele. A przyjemności mnóstwo :-)
Polecam!

niedziela, 23 maja 2010

hummus, czyli na piechotę też można



Do samodzielnego zrobienia hummusu przymierzałam się od dłuższego czasu. Zależało mi na tym, by za pierwszym razem zrobić go "jak należy" - wg klasycznego przepisu, czyli z tahini (pastą sezamową). Oddałam się więc na długo poszukiwaniu owej. Gdy wreszcie udało mi się ją znaleźć w sklepie z ekologiczną żywnością, okazało się, że jest ona irracjonalnie droga! Cena 24 zł za słoiczek, nijak się według mnie ma do jej faktycznej objętości (ok. 200 ml) czy składu. Zaopatrzyłam się więc w paczkę ziaren sezamu z postanowieniem, że tahinę zrobię sobie sama!
I co? I da się. Choć łatwo nie jest...

HUMMUS:

- 1 puszka ciecierzycy (tak jest szybciej, choć można użyć też suszonej ciecierzycy, namoczyć ją na noc i gotować ok. 1-1,5 godz.)
- 1-2 ząbki czosnku
- 2-3 łyżki pasty tahini
- sok wyciśnięty z cytryny
- 3 łyżki oliwy z oliwek
- sól i pieprz

Ciecierzycę należy odsączyć i zmiksować na gładką masę z pozostałymi składnikami. Oliwę i cytrynę radzę dodawać partiami i kontrolować jaka konsystencja nam odpowiada. Ja przesadziłam trochę z sokiem z cytryny. Zbyt kwaśny smak podratowałam trochę słodkim sosem chilli ;-) ale z konsystencją niewiele dało się zrobić. Następny razem będę celowała w gęstszą.
Hummus przed podaniem warto włożyć do lodówki na ok. pół godziny.

TAHINI:

- 2 łyżki ziaren sezamu
- łyżeczka oleju (najlepiej sezamowego, ja nie miałam, więc dodałam rzepakowy - ma neutralny smak) lub oliwy
- 1/4 łyżeczki soli
- 1/4 szklanki letniej wody

W blenderze należy utrzeć ziarna sezamu. Następnie dodać olej sezamowy, sól i ucierając wlewać powoli wodę. Mieszać trzeba do uzyskania jak najgładszej pasty. Z tych proporcji wychodzi około pół szklanki tahini.
Uprzedzam jednak, że praca jest syzyfowa - szczególnie jeśli ktoś dysponuje blenderem ręcznym. Tak jak ja. :-P
Nie udało mi się uzyskać masy tak gładkiej jak bym chciała. Wcześniej zmęczyłam się i ja i blender. ;-) Ale w ostatecznym efekcie - tzn. hummusie było ok, te niedoskonałości pozostały w zasadzie niezauważalne.
Następnym razem odpuszczę sobie jednak ten składnik. Poeksperymentuję za to z innmi dodatkami. Jeśli macie jakieś fantazje na ten temat to podzielcie się proszę. :-)
A! Hummus świetnie sprawdza się jako pasta do chleba czy dip do warzyw.
Będę do niego wracać. :-)

czwartek, 20 maja 2010

guacamole i moc sosu vinaigrette, czyli oswajamy awokado




Zdarza się Wam czasem, że nagle zdajecie sobie sprawę, że macie ogromną ochotę na coś, na co wcześniej zupełnie nie zwracaliście uwagi? Bo ja kilka dni temu, ni stąd ni zowąd (btw śmieszne wyrażenie, co? aż musiałam sprawdzić jak to się pisze :-P) zapałałam żywym uczuciem do awokado. ;-)
By w pełni zgłębić jego walory, postanowiłam przyrządzić owoc w najprostszy możliwy sposób, nie zagłuszając jego istoty zbyt dużą ilością dodatków (mimo że, paradoksalnie, naturalny smak awokado nie jest sam w sobie fascynujący). Chciałam "ozdobić" go jedynie odrobinę. ;-)

Pierwszy pomysł na podanie znalazłam na stronie www.pesto.art.pl.



Jego prostota jest zachwycająca (często używam tego sformułowania, co? ale cóż, o tym jest ten blog! o zachwycaniu się :-D).
Po przekrojeniu owocu na pół, w zagłębienie po pestce wlewamy sos vinaigrette. Miąższ wyjadamy łyżeczką. Nigdy nie wpadłabym na to, że takie niepozorne połączenie może być tak pyszne!:-)



Cały urok sosu vinaigrette również polega na jego minimalnym stopniu skomplikowania. W podstawowej wersji robimy go jedynie z oliwy i octu (np. jabłkowego - którego sama użyłam; także winnego, balsamicznego) lub soku z cytryny, zawsze w proporcji 3 do 1 (3 łyżki oliwy, 1 łyżka octu lub soku). Doprawiamy odrobiną soli i pieprzu. W wersji wzbogaconej można dodawać co tylko z ziół i przypraw nam się zamarzy: łyżeczkę musztardy, ząbek czosnku, łyżkę drobno posiekanej cebulki, paprykę, zioła świeże i suszone.
Osobiście polecam fantastyczny wariant sosu opatentowany przez mojego tatę: z czosnkiem i świeżą bazylią. Ja z chwilowego braku tej ostatniej użyłam czosnku i suszonych ziół prowansalskich.


Drugi bardzo prosty sposób na przyrządzenie awokado to przerobić je na pastę/dip, czyli guacamole.
Dwa dojrzałe awokado rozgniotłam widelcem z odrobiną soli, soku z cytryny - ok. 2 łyżkami (może być też limonka) i ząbkiem czosnku. Dodatkowo dolałam odrobinę słodkiego sosu chilli.
W innych popularnych wariantach dodawany bywa jeszcze pomidor - pokrojony w drobną kosteczkę, świeża kolendra, papryczka chilli, czy, jak wyczytałam na Kwestii Smaku, oliwa.
Guacamole bywa najczęściej podawany z tortillą lub nachos, jako przekąska.
Nam świetnie smakowało ze zwykłymi, ziemniaczanymi chipsami podczas lekko zakrapianego wieczoru. ;-) Smarowałam nim też chleb orkiszowy na śniadanie, lub razowe grzanki na kolację - z jajecznicą z wędzonym łososiem i pomidorami z wyżej wspomnianym sosem vinaigrette. :-)
Super połączenie! Naprawdę polecam.



...a teraz z czystym sumieniem mogę poznawać awokado w bardziej skomplikowanych wariacjach - np. w sałatkach. O tym już niedługo. :-)

wtorek, 18 maja 2010

butelka rumu, kokos i mięta, czyli moja prywatna Copacabana... ;-)

Dosyć. Nie patrzę więcej przez okno. Nie rozmawiam o pogodzie. Udaję, że wcale nam Krakowa nie zalewa. A ja się nie rozpuszczam. Do jutra jeszcze mnóstwo czasu.

Otwieram więc butelkę rumu i... wyobrażam sobie, że to przejściowa tropikalna ulewa ;-D. I robię sobie tropikalnego drinka. Albo dwa!
Bez parasolki. Bo po co? :-P



PINACOLADA

Składniki:

- 1 część białego rumu (np. Bacardi)
- 1 część rumu kokosowego (Malibu! :-))
- 3 części soku ananasowego
- kapka śmietanki (mleczka skondensowanego)

Powyższe wlać do shakera. Wstrząsnąć, nie mieszać. W wersji deluxe podawać w wydrążonym ananasie. ;-)




MOJITO

Składniki:

- biały rum (50 ml)
- kilka listków świeżej mięty
- 1/2 limonki
- 1-2 łyżeczki cukru (najlepszy brązowy, ale z białym też jest ok :-))
- kruszony lód
- woda gazowana

Do szklanki należy wrzucić porwane listki mięty, pokrojoną w cząsteczki lub półplasterki połowę limonki i cukier. Ugnieść wszystko razem, żeby zaczęło intensywnie pachnieć. Wsypać lód, wlać rum i uzupełnić wodą. Zamieszać.

Dzisiejszy wpis szczególnie dedykuję Kochanym Stasiom! :-D

czwartek, 13 maja 2010

trzy odsłony szparagów, czyli poznajemy nowe smaki



Szparagowy sezon w pełni. Wszyscy biją na alarm, by nie przegapić, by zdążyć się nacieszyć, najeść na zapas wręcz, aż do następnego maja. W związku z tym radosnym poruszeniem nagle poczułam się skończoną Szparagową Ignorantką i postanowiłam niezwłocznie nadrobić zaległości. W moim domu nigdy nie jadaliśmy tego warzywa, nie złożyło się jeszcze by ktoś mnie nimi częstował. Najwyższy czas więc wyrobić sobie jakąś opinię w tym temacie... ;-)

Zaczęłam od zaopatrzenia się w pęczek szparagów. Zielonych na początek, bo podobno smaczniejsze i łatwiejsze w obróbce.
I tu pojawiła się pierwsza niespodzianka. Okazuje się, że istnieją pęczki i PĘCZKI. :-P Ciężko Ignorantce wśród Stałych Entuzjastów, bo ci drudzy rzadko rozmawiają o rzeczach oczywistych. A taką jest przecież liczebność pęczka. :-P Po żmudnych poszukiwaniach okazało się, że oznacza to około tuzina sztuk. Wyobraźcie sobie więc moje zdziwienie gdy w sklepie dostałam "bukiet" prawie 4 razy większy!
Nie ma jednak tego złego. Po podzieleniu go na 3 części, szparagi mogły towarzyszyć mi przez 3 dni, w 3 różnych postaciach.
Ocena mogła być więc też bardziej obiektywna i wielostronna... ;-)

Zaczęłam od jednego z najbardziej klasycznych wydań szparagów: z jajkiem. W koszulce - co nieznacznie podniosło trudność zadania. :-P
Zdecydowałam się ugotować się warzywa w wodzie (technika bardziej mi znana niż gotowanie na parze). Problemem okazał się oczywiście brak odpowiednio wysokiego garnka, ale jako że uznaną techniką, na szczęście, jest także gotowanie szparagów na leżąco w małej ilości wody, poradziłam sobie używając... szerokiej patelni. ;-)
Jak wcześniej pisałam, te zielone wymagają maksymalnie mało obróbki - wystarczy je jedynie umyć (dokładnie! najlepiej pod bieżącą wodą, choć i tak nie uniknęliśmy radosnego zgrzytania piasku między zębami :-P) i odłamać zdrewniałe końcówki. Nie obiera się ich. Wodę do gotowania należy doprawić szczyptą soli i cukru i gotować ok. 5 min. (Wypośrodkowałam sobie tą wartość, bo zalecany w różnych źródłach czas wahał się od 3 d 8 min).
Zrobienie jajka w koszulce polega natomiast na delikatnym zsunięciu płynnego jajka ze spodeczka do wody gotującej się z łyżką octu i pozostawieniu go tam na 3 min. (by białko się ścięło, ale żółtko pozostało płynne). Warto pomóc sobie łyżką i trochę pozagarniać białko by zapobiec powstaniu dużej ilości "farfocli", ale uprzedzam, że temat wymaga wprawy i jeszcze sama nie opracowałam techniki uzyskania "jajka idealnego". ;-)
W każdym razie gdy udało mi się jakoś przetrwać nerwowy proces gotowania szparagów oraz jajka, a przede wszystkim synchronizowania powyższych, ułożyłam na talerzu jedno na drugim. Polałam dość obficie roztopionym masłem i posypałam świeżo mielonym pieprzem.
Efekt ostateczny widzicie poniżej.



Drugi pomysł na szparagi wypatrzyłam wśród przepisów Liski (http://whiteplate.blogspot.com/2008/05/makaron-ze-szparagami-w-kremowym-sosie.html).
Przytaczam go tu w oryginale:

Makaron ze szparagami w kremowym sosie

- 1 łyżka masła
- pół pęczka szparagów (ja wykorzystałam 10 sztuk ;-))
- 1/2 cebuli
- 1 łyżka sera pleśniowego (u mnie Błękitny Lazur)
- 1/2 kubka śmietany (najlepiej tłustej, jak do zupy)
- 1/2 łyżki soku wyciśniętego z cytryny
- szczypta (1/4 łyżeczki) gałki muszkatołowej
- 1 łyżeczka sosu pesto (użyłam gotowego sosu, tym razem ;-))
- świeżo mielony pieprz i sól do smaku

Szparagi obrać, odciąć zdrewniałe końcówki.
Masło rozpuścić na patelni, dodać drobno pokrojoną cebulę, dusić ok. 10 minut na małym ogniu, następnie dodać pokrojone w 5 cm kawałki szparagi. Dusić je ok. 7-10 minut aż zmiękną. Dodać śmietanę, pokruszony ser, sok z cytryny, pesto, gałkę i pieprz. W razie potrzeby - dosolić do smaku.
Podawać z makaronem (dowolnym: kokardki, rurki, spaghetti...).
U Liski wyglądało ładniej, niż tu:



Ostatnia szparagowa odsłona natomiast, objawiła mi się w postaci zupy-kremu. Jest to radosna twórczość własna, luźno oparta o kilka przepisów znalezionych w sieci.
Wśród składników (na 2 porcje) znalazły się:

- 15 sztuk szparagów (czyli pęczek i trochę ;-))
- 2 małe ziemniaczki
- 1 cebula
- 1 łyża oliwy
- 0,5 litra bulionu
- garść liści bazylii
- kilka gałązek tymianku
- śmietanka do zupy
- sól, pieprz

Na oliwie podsmażyłam posiekaną cebulkę, po czym dorzuciłam do niej pokrojone w kostkę ziemniaki i zalałam wszystko bulionem, by razem się dusiły. Po około 10 min. wrzuciłam pokrojone szparagi i gałązki tymianku (związane ze sobą, by wyjąć je za chwilę, gdy oddadzą aromat). Gdy warzywa zmiękły, dodałam bazylię i zmiksowałam całość. Na końcu dolałam śmietankę (oraz trochę wody bo krem był zbyt gęsty) i doprawiłam do smaku.
Podałam posypaną startym oscypkiem (z braku parmezanu, ale efekt wart polecenia).



Podsumowanie?
Hmmm... mam problem ze sformułowaniem jednoznacznego wniosku. Przyznam, że pierwsza styczność ze szparagami była wręcz rozczarowaniem. Mimo naprawdę dobrych chęci nie potrafiłam dopatrzyć się niczego niesamowitego w ich smaku. Pierwsze skojarzenie miałam z fasolką szparagową i tym samym wnioskuję, że zbieżność nazw nie jest przypadkowa. ;-) Smaczne, owszem, ale co w nich wyjątkowego? Szparagi z makaronem były super, ale tam całą pracę zrobił przepyszny sos. Zupa też godna polecenia, ale krem z groszku ani brokułów w niczym jej nie ustępują - mimo, że uważane są za mniej wykwintne...
Myślę, że jeszcze kiedyś wrócę do szparagów. Chętnie wypróbuję je w sałatkach czy w wersji zapiekanej. W końcu lubię wszystkie zielone warzywa. Jednak nie przyłączę się chyba do powszechnie panującego kultu. Wolę czcić szpinak! ;-D

wtorek, 11 maja 2010

krem z pomidorów i bazylii, czyli zupa Tomka :-)



Sprawa jest prosta. O ile Tomek zdobył serce Malwiny sobie znanymi sposobami, będącymi ich obydwojga słodką tajemnicą, o tyle naszą naszą sympatię i życzliwość miał w kieszeni już w progu - gdy przywitał nas zapachem tej oto zupy. :-)
Smakowała jeszcze lepiej, a tak dobrze zapoczątkowana znajomość rozwijała się już szybko we właściwym kierunku (czyt. w kierunku wyśmienitego mojito, ale o tym innym razem ;-)).
Ja natomiast podjęłam decyzję, że koniecznie muszę wypróbować ów przepis i opisać go - by móc podzielić się ze światem swym zachwytem oraz nieść pamięć o tamtej wiekopomnej, skądinąnd, chwili ;-)

Składniki: (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam ;-) proporcje są "na moje oko")

- pomidory (świeże już coraz lepsze, ale ja użyłam dwóch puszek)
- 1 cebula
- 2 ząbki czosnku
- kilka gałązek świeżego tymianku
- rozmaryn (ominęłam, bo nie miałam)
- garść liści bazylii
- sól, pieprz
- łyżeczka cukru (nie pamiętam czy była w przepisie, ale poczułam potrzebę dodania ;-))
- śmietanka do zup (np. Cremefine Ramy)
- ser pleśniowy (np. Błękitny Lazur)

I tak: najpierw należy podsmażyć cebulkę z czosnkiem, a potem wrzucić do nich pomidory. Przetarłam je najpierw przez sito, żeby oddzielić pestki (czynność nudna przeokrutnie ech, ale czego się nie robi... :-P). Potem trzeba zagotować, wrzucić zioła, zmiksować, doprawić i już! Na talerzu polać śmietanką i posypać kosteczkami niebieskiego sera. Podawać z listkiem bazylii. Wcinać niezwłocznie rozmyślając o starej ludowej mądrości: "przez żołądek do serca"...

Pozdrawiam Ostrowiec Świętokrzyski! :-D

niedziela, 9 maja 2010

fińskie ciasteczka, czyli 100 lat Malwina! :-)



Lubię gdy prezenty są wyjątkowe, niecodzienne, gdy dodajemy w nich coś od siebie. Wzruszają mnie te zrobione samodzielnie. A że najczęściej składa się, że dajemy innym prezenty, które sami chcielibyśmy otrzymać - chcąc nie chcąc, kochana Malwinka obdarowana została pudłem ciasteczek... Również. ;-)

Przepis podpatrzyłam u Szarlotka (http://cukierniczekreacje.blox.pl/2009/12/Imbirki-i-Joulutorttu.html).
Minimum składników, a radości przy składaniu multum!;-D

Potrzebujemy:
- ciasta francuskiego (gotowego oczywiście ;-))
- powidła śliwkowego
- cukru pudru.

Z blatu ciasta wykrawamy kwadraty dowolnej wielkości (mnie wyszło 20). Każdy z kwadracików nacinamy i składamy wg poniższej fotoinstrukcji:






Następnie na środek każdego kwiatka kładziemy trochę powidła i pieczemy ok. 10-15 minut w dobrze nagrzanym piekarniku (220-225 st.) Po ostygnięciu posypujemy cukrem pudrem.

Dobrej zabawy i Wam! :-D

makaron z szynką, czyli gotować uczę się również od taty :-)



W mojej rodzinie mężczyźni nigdy nie bali się kuchni i zawsze mieli swój udział w kulinarnych działaniach. Długo jednak było przyjęte, że zajmowali się sprawami naprawdę Dużymi i Ważnymi - typu faszerowanie i pieczenie mięs przez dziadzia, doprawianie wszelkich zup i sosów, oraz własne wykonanie dressingów do sałatek przez mojego tatę (tzw. wykańczanie smaku). Gotowanie na co dzień leżało głównie w gestii kobiet. Do czasu... ;-) Gdy kilka lat temu mama zaczęła dojeżdżać do pracy w innym mieście, a czas pracy taty stał się bardziej elastyczny, role odwróciły się. Tata został wcielony również do kuchni tzw. "codziennej".
W domu nastały więc czasy potraw prostych i szybkich w przygotowaniu (w końcu gotował często w przerwie od pracy przy komputerze ;-)), w których widać było fascynację kuchnią śródziemnomorską (a w szczególności makaronami).

Oto jeden z pomysłów na makaron, jaki od Niego przejęłam. :-D



Składniki:
- pół opakowania makaronu (u mnie penne z razowej mąki)
- kilka plastrów surowej dojrzewającej szynki (najlepsza oczywiście parmeńska, ale dobrze sprawdza się również szwarcwaldzka, tutaj szynka "light" z Lidla ;-))
- 3-4 ząbki czosnku
- 2 pęczki natki pietruszki
- oliwa z oliwek
- ew. parmezan do posypania

Makaron gotuję wg przepisu na opakowaniu, oczywiście al dente. ;-) W tym czasie siekam czosnek, natkę, a szynkę kroję w cienkie paseczki. Następna faza wymaga perfekcyjnej synchronizacji ruchów i tata ma je opanowane co do sekundy. Ja maksymalnie upraszczam sobie sprawę. :-P Gdy makaron się ugotuje, odcedzam go i odstawiam w ciepłe miejsce. Wrzucam do niego szynkę i pietruszkę. Na sporej ilości oliwy podsmażam posiekany czosnek. Zajmuje to naprawdę chwileczkę, tym bardziej, że czosnek nie może zbrązowieć - będzie wtedy gorzki. Gdy jest gotowy - wlewam go wraz z oliwą do garnka z makaronem i pozostałymi składnikami. Mieszam i natychmiast podaję. Danie można posypać na talerzu parmezanem.
(Istnieje też opcja wrzucenia pietruszki na rozgrzaną oliwę przed wymieszaniem z makaronem, ale ja bardziej lubię świeżą - bardziej chrupiącą.)
I to wszystko. Obiad szybki, smaczny, lekki i sycący.
I nic nie pobije zapachu smażącego się czosnku. :-D
Czego chcieć więcej?

Pozdrawiam Cię tato! :-)

tarta z brokułami, czyli wiosenny przegląd lodówki



Wiosna w pełni. Cudownie móc wreszcie chrupać świeże, pachnące warzywa! :-) Ale nasza zamrażarka jest nadal pełna mrożonek, które chomikowałam przez całą zimę...
Nie znoszę marnować jedzenia.
Paczka brokułów, laska kiełbasy, oscypek (z zamierzchłej już wyprawy do Zakopanego :-P) i... jest pomysł. Będzie tarta. Góralska. I już-prawie-wiosenna. Jak droga na Turbacz początkiem maja!;-)

Składniki:

- 30 dkg mąki
- 20 dkg masła lub margaryny
- opakowanie brokułów mrożonych (jestem pewna, że mogą być też świeże :-))
- laska kiełbasy jakiejkolwiek (może być też 15-20 dkg chudego wędzonego boczku)
- 10 dkg pikantnego sera (u mnie pół dużego oscypka, ale może być też parmezan czy rokpol)
- 1,5 szkl. śmietany (najlepiej 18%)
- 2 jajka
- gałka muszkatołowa
- sól, pieprz

Ciasto:
Mąkę siekam z margaryną/masłem (na dowolnej powierzchni płaskiej, bo nie dorobiłam się jeszcze stolnicy ;-P). Gdy tłuszcz "zabierze" (uwielbiam to sformułowanie!) prawie całą mąkę, wlewam dwie łyżki bardzo zimnej wody, zagniatam ciasto i lepię kulę. (Wszystkie te czynności należy wykonać w miarę szybko, by ciasto nie zdążyło zagrzać się od dłoni - od tego podobno zależy jego kruchość). Kulę owijam folią i wstawiam na godzinę do lodówki.

Farsz:
Brokuły blanszuję (czyli zamrożone zalewam wrzątkiem i zostawiam na kilkanaście minut; surowe trzeba będzie podgotować), odcedzam i dzielę na malutkie różyczki. Dłuższe łodyżki kroję na mniejsze kawałki. Podsmażam pokrojoną kiełbasę. Śmietanę wlewam do miski i roztrzepuję z jajkami, gałką muszkatołową solą i pieprzem. Starty ser można dodać do polewy lub zachować na posypanie po wierzchu.

Ciasto wyjmuję z lodówki i wylepiam nim formę (jak plasteliną :-)) - dno i boki (rant powinien mieć ok. 3 cm). Na nie wyrzucam brokuły, kiełbaskę, polewam polewą i posypuję serem. Wstawiam do piekarnika nagrzanego do ok. 200 st. i piekę około 45 minut. Jeśli wierzch rumieni się zbyt wcześnie - można przykryć folią aluminiową lub pergaminem.
Pyszna zarówno na ciepło, jak i na zimno!

P.S. Przepis pochodzi z dodatku do Gazety Wyborczej z 2009 roku pt. "Kuchnia dla oszczędnych" ;-) i tam oryginalnie opisana tarta jest z porami. Wystarczy brokuły zastąpić 3-4 porami - pokrojonymi w talarki i podduszonymi na łyżce oliwy. Reszta składników jak wyżej. Ta wersja jest również fantastyczna!