wtorek, 27 kwietnia 2010

spaghetti z oliwkami, czyli danie idealne


Jestem maniaczką oliwek. Nic dodać, nic ująć.
Regularnie przemycam je do rozmaitych sałatek, makaronów, kanapek czy... jajecznicy.
Sama nie wiem jak to się stało, że to dopiero pierwszy przepis na blogu z nimi w roli głównej. ;-)
Pochodzi on również z książki "Tanie potrawy" i szczerze przyznam, że był głównym argumentem, dla którego ją kupiłam! ;-) Pomysł wprost mnie zachwycił, ale długo bałam się skonfrontować moje cudowne wyobrażenie z rzeczywistością. Bałam się, że efekt może być zbyt intensywny w smaku, bo - mimo najszczerszego uczucia do zielonych oliwek - w końcu co za dużo to niezdrowo. :-P Ale podjęłam wyzwanie i...

Składniki:
- pół opakowania makaronu (np. wąskich wstążek lub spaghetti), ja użyłam spaghetti razowego
- 200 g wypestkowanych zielonych oliwek
- 2 ząbki czosnku
- łyżka oliwy z oliwek
- sól, pieprz
- ew. parmezan lub ser parmezanopodobny ;-)

Makaron należy ugotować w dużej ilości wody. Przeciśnięty przez praskę czosnek podsmażyć na oliwie wraz z oliwkami (przez ok. 2 min.), a następnie zmiksować. Pastę doprawić pieprzem i solą (ostrożnie, bo oliwki są słone; ja nie dosalałam w ogóle) i wymieszać z makaronem. Przed podaniem można posypać tartym parmezanem...

...i jest pysznie! :-)
Pasty wychodzi niewiele, więc tylko delikatnie oblepia makaron. Nie dominuje w smaku, a dodaje mu charakteru. Przypuszczam, że można ją również zrobić na zimno - jak pesto (zmiksować bez podsmażania), ale trzeba wtedy zmniejszyć ilość czosnku, by jego smak nie był zbyt intensywny.
Naprawdę fajny pomysł na szybki i lekki obiad.

A teraz dwa słowa o oliwkach w ogóle. Na zdjęciu poniżej moja absolutnie ulubiona marka. Jest w nich coś zupełnie innego niż w jakichkolwiek innych oliwkach jakie znam, czego zupełnie nie potrafię określić. Niecierpliwie i namiętnie wyławiam je palcami wprost z puszki, zanim jeszcze zdążą trafić do jakiegokolwiek dania. ;-) Tak zajadałam się jeszcze tylko oliwkami prosto z Hiszpanii, które swego czasu przywoziła ze sobą ciocia Marysia (pozdrawiam! :-)).
Te akurat nadziewane są szynką parmeńską, bywają też z niebieskim serem oraz anchois. Co jednak najbardziej frustrujące, nie spotkałam ich jeszcze nigdzie poza jednym małym sklepikiem w Leżajsku! Całe te uginające się półki w wielkomiejskich hipermarketach są nic nie warte... więc ilekroć wracam do Krakowa, dźwigam ze sobą kilka puszeczek. :-)
Bo nie mają sobie równych!
Szczerze polecam.


...i znów z przesłaniem ;-)



Słodkich snów wszystkim! :-)

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

muffiny pomarańczowo-migdałowe, czyli sezon piknikowy uważam za otwarty!


Niedzielny poranek. Piękne słońce budzi nas nawet zza zasuniętych rolet. Ptaszki radośnie ćwierkają. Delikatny wiatr wpada przez uchylone okno roznosząc zapach kwitnących na biało i różowo drzew...
a Jędrek wychodzi do pracy. :-P
...zgrzyt!...
Nie dam się. Nie pozwolę zmarnować tego dnia. W głowie już od kilku dni majaczący, niecny plan zorganizowania niespodziankowego koszyka piknikowego, w towarzystwie którego dokonam porwania mojego Nieszczęśnika w plener. Dzisiaj dojrzał.
Nie ma śniadania - będzie lunch. Wiosna jeszcze będzie nasza. ;-)
Muszę tylko działać szybko.
Kanapki z serem. Z pastą tuńczykową. Pokrojone w słupki warzywa. Garść oliwek. Soczyste jabłka. Ukochany sok ananasowy. Wszystko po kolei ląduje w wiklinowym koszyku. Jeszcze deser! Szybki ogląd zawartości kuchennej szafki i... jest pomysł!
Krzątam się, uwijam, ale jestem easy... Easy like Sunday morning... :-)



Oto przepis na muffiny, z którego korzystam najczęściej. Pochodzi on ze strony foody.pl. Jest wygodny, bo zostawia dużą dowolność w doborze składników i mogę go modyfikować zależnie od rodzaju aktualnie posiadanych produktów. :-)

Muffiny - przepis podstawowy.
Składniki (na ok. 12 sztuk)
- 2 szklanki mąki
- 1 łyżka proszku do pieczenia (tak, naprawdę tak piszą :-P - ja przeważnie dodaję 1 płaską łyżeczkę proszku i niepełną łyżeczkę sody oczyszczonej)
- 2 łyżki cukru (jest to bezpieczna ilość cukru, bo przepis podstawowy możemy też wykorzystać do przygotowania muffinów wytrawnych; jeśli planujemy robić je na słodko - polecam zwiększyć ilość cukru do ok. 4-5 łyżek)
- 1 łyżeczka soli
- 1 duże jajko
- 1 szklanka mleka (w niektórych przepisach jogurt, maślanka)
- 1/2 szklanki oleju roślinnego (może być oliwa lub masło)

Przesiać mąkę, proszek, cukier i sól do jednej miski. W drugiej misce połączyć jaja, mleko i olej, używając trzepaczki. Miksturę dodać do suchych składników i wymieszać. Niezbyt dokładnie - bardzo ważne, żeby po prostu te suche składniki były ledwie wilgotne i wszystko nie za bardzo wymieszane. Przełożyć łyżeczką do formy - każdą dziurę wypełnić do dwóch trzecich. Piec w 200 st. przez 15 do 20 minut, aż będą złotobrązowe. Zostawić do całkowitego ostygnięcia.

I teraz tak: do masy muffinowej możemy dodać wszystko, na co tylko mamy ochotę. Ja znalazłam u siebie akurat płatki migdałowe, starłam skórkę z jednej pomarańczy i dolałam sok wyciśnięty z jednaj cytryny.
Możemy też dorzucić oczywiście kawałki czekolady ciemnej i białej, orzechów, rodzynki, owoce świeże (np. banany), mrożone (np. jagody), suszone (np. żurawina, figi), musli; można polać je czekoladą, posypać cukrem pudrem, podawać z serkiem. W wersji wytrawnej mogą być to np. feta i suszone pomidory, zioła i cebulka, ser, szynka, pikantne przyprawy (fantastycznie sprawdzają się wtedy jako dodatki do zup).
Wszystko zależy od naszej wyobraźni.
Natomiast za ich podstawową zaletę uważam bardzo szybki czas przygotowania - w sam raz na spontaniczne przedsięwzięcia. ;-)

...na piknikowe wojaże polecam zaś Pszczynę. :-)





niedziela, 18 kwietnia 2010

bruschetta z pomidorami, czyli rzecz o niedzielnym śniadaniu




...bo śniadanie w niedzielę rządzi się swoimi prawami :-) Nieśpieszne, smakowane, celebrowane, długo planowane - jeszcze w łóżku, przeciągając się, obmyślamy od czego zacząć ten wspólny leniwy dzień. Z sobotami bywa różnie. Nawet wtedy nie zawsze mamy możliwość zjedzenia śniadania razem. Niedziela, jak piosence, jest zawsze dla nas :-) Musi być więc uroczyście.

Bruschetta chodziła za mną od dawna. Długo zwlekałam z realizacją pomysłu, bo zimowe pomidory nie dźwignęłyby ciężaru głównej roli w tym daniu. Zmaterializował się on jednak za sprawą bolesnego rozczarowania, jakie spotkało mnie ostatnio w jednej z krakowskich knajpek. Podana mi bruschetta zdawała się być jedynie swobodną wariacją na ten temat, a moje wielkie nadzieje na lekki posiłek mający być także pożywką dla zmysłów okazały się być raczej czczą mżonką :-P
Cóż, przynajmniej wiedziałam czego chcę. Nie pozostawało nic innego, jak spróbować poradzić sobie samodzielnie. Wiarę w sukces rozbudziły zdobyte na osiedlowym bazarku polskie (wreszcie!) pomidory o wdzięcznej nazwie "Gargamel". Plan nie mógł się nie udać. ;-D

Do przygotowania klasycznej bruschetty potrzebujemy:

- pomidorów
- świeżej bazylii
- czosnku (1-2 ząbki)
- oliwy z oliwek
- soli i pieprzu
- pieczywa

Pieczywo (pisze się m.in. o bagietkach, ciabattach; chleb także jest jak najbardziej właściwy - ja lubię ciemny z ziarnami) opiekamy w piekarniku lub tosterze. Opcjonalnie można kromki posmarować wcześniej oliwą. Pomidory sparzamy i obieramy ze skórki, a następnie siekamy w drobną kostkę. Doprawiamy oliwą, posiekaną bazylią i przeciśniętym przez praskę czosnkiem (uważajcie by nie przesadzić - ma wzbogacać smak, a nie dominować, o co dość łatwo) oraz solą i pieprzem. Jest to mój sposób zaznaczania czosnkowego akcentu, mniej pracochłonny. Często przyjmuje się, że to grzanki potarte są przeciętym ząbkiem czosnku - przed lub po opieczeniu.

Jeśli mamy możliwość to odstawiamy pomidory w chłodne miejsce na 15-30 min. by składniki się "przegryzły".
Następnie nakładamy je na chrupiące tosty i... delektujemy się! ;-) Przepyszne z kubkiem mlecznej kawy.

Śniadanie pachnące słońcem.


sobota, 17 kwietnia 2010

kurczak kokosowo - imbirowy, czyli prawdziwy orient express


Uff... pracowita sobota za nami. Dzień pełen działań organizacyjno-gospodarczych, prób uporządkowania najbliższej przestrzeni osobistej - czyli naszego skromnego mieszkania. ;-) Niby mieszkamy w nim już od dwóch miesięcy, ale nadal jest kilka tematów do ogarnięcia, by móc poczuć się już zupełnie komfortowo.
W związku z powyższym nie miałam dziś czasu ani głowy do dłuższych kulinarnych medytacji, tym bardziej, że to kuchnia właśnie była głównym polem naszych działań remontowych. ;-) Dlatego kiedy przyszła pora późnej obiado-kolacji sięgnęłam po dawno upatrzony przepis na danie, którego przygotowanie wymaga naprawdę minimalnego wysiłku.

Składniki: (na 2 porcje)

- podwójny filet z kurczaka
- 1 duży kawałek świeżego imbiru (cokolwiek to znaczy :-P w oryginalnym przepisie ok. 40 g)
- 1-2 ząbki czosnku
- 1 pęczek dymki
- 1-2 łyżki oliwy
- ok. 200 ml niesłodzonego mleczka kokosowego
- sól, pieprz

Filet należy pokroić na małe kawałki, podobnie dymki. Imbir i czosnek obrać i drobniutko posiekać. Na rozgrzanej oliwie podsmażyć mięso na złoty kolor. Dodać imbir, czosnek oraz dymkę i podsmażać jeszcze chwilę, często mieszając. Następne wlać mleczko kokosowe. Całość zagotować, posolić i popieprzyć. Podawać z ryżem.

Przepis pochodzi z książki "Tanie potrawy - książka kucharska da oszczędnych" Katariny Schikling, którą nabyłam spontanicznie pewnego wiosennego dnia włócząc się z przyjaciółką po Krakowie. Mam pewne zastrzeżenia co do zasadności tytułu, ale książka jest pełna naprawdę ciekawych pomysłów, które na pewno wypróbuję. I opiszę. :-)

P.S. Wybaczcie kiepskie zdjęcie, ale - jak już wspominałam - wszystko działo się dziś w tempie ekspresowym. Tym trudniej było się skupić na fotografowaniu, że kurczak pachniał tak pięknie i ciężko było walczyć z żądzą natychmiastowego pochłonięcia go. Tak też uczyniliśmy. ;-D
W przeciwieństwie do zupy marchewkowej, ten przepis z pewnością wejdzie na stałe do naszego menu. Z miejsca zakochałam się w mleczku kokosowym (używałam go pierwszy raz w życiu), a imbir... no cóż, rządzi i już! :-D
Efekt bezbłędny! I obłędny! Gorąco polecam.

P.S.2 A porcja ma podobno jedyne 240 kcal!

piątek, 16 kwietnia 2010

tabbouleh, czyli zdrowej, aromatycznej kuchni ciąg dalszy


Kolejna z moich ulubionych sałatek :-) Lekka (niskokaloryczna), pachnąca i sycąca. Pochodzi z kuchni arabskiej. Bardzo szybka w przygotowaniu, zrobiłam ją rozpędu czekając aż marchew w zupie się ugotuje by móc ją zmiksować (patrz: poprzedni wpis). ;-) Wczorajsza, sfotografowana wersja jest wersją bardzo podstawową. Ale myślę, że istnieje pewna dowolność w doborze składników, bo każdy z przeglądniętych przeze mnie przepisów różnił się jakimś szczegółem.
Ogólny pomysł opiera się na połączeniu kaszki kuskus lub bulgur ze świeżymi warzywami i ziołami. Efekt końcowy zależy natomiast od fantazji, upodobań, czy - bardziej prozaicznie - stanu lodówki. ;-)

Składniki:

(użyte przeze mnie)
- pół opakowania kuskusu (ok. 150 gram)
- 2 pomidory
- 1 długi ogórek
- dymka
- garść listków świeżej mięty
- sok z połowy cytryny
- oliwa z oliwek (ok. 3 łyżek)
- sól, pieprz

(opcjonalne)
- pęczek zielonej pietruszki (to wydaje się być dość istotnym składnikiem polecam o to zadbać, bardzo żałuję, że sama nie miałam na stanie)
- strąk czerwonej papryki
- ząbek czosnku
- świeża kolendra
- cebula i/lub szczypiorek zamiast dymki
- zielone oliwki ! (wiem, to już nijak się nie ma do kuchni arabskiej, ale naprawdę polecam odkąd spróbowałam tego obłędnego połączenia w tabbouleh wersji mamy Jędrka)

Kuskus przygotowałam wg opisu na opakowaniu (zalałam do bulionem). Posiekałam to, co trzeba było posiekać i wymieszałam z kaszką. Dodałam cytrynę, oliwę, sól i pieprz do smaku. Następnie sałatka powędrowała na całą noc do lodówki (to przypadek, że na tak długo, ale schłodzić należy na pewno). Dziś stanowiła przepyszny lunch do pracy! ;-)


czwartek, 15 kwietnia 2010

zupa marchewkowo-pomarańczowa, czyli znów eksperymentuję




Poddałam się. Po raz kolejny. Porzuciłam dietę kopenhaską w 3 dniu :-P Niby nie było tak źle, nie czułam jakiegoś przeraźliwego głodu. Picie dużej ilości płynów naprawdę pomagało. Najgorzej jednak było gdy przychodziła pora posiłków. Mimo ssania w żołądku czułam prawdziwą niechęć do tego, co miałam na talerzu. A wizja podobnie wyglądających następnych 13 dni napawała prawdziwym przerażeniem. Bo najgorsza jest w tym wszystkim monotonia.
Za to w mojej wyobraźni feeria smaków, zapachów i kolorów; miałam fantazje kulinarne jak nigdy dotąd! ;-) W głowie gorączkowo zapisywałam pomysły na nowe dania, jakie koniecznie wypróbuję, kiedy "już będę mogła". Marzenia te boleśnie dość ścierały się z rzeczywistością, więc moja depresja się tylko pogłębiała.
A nie tak miało być! Miałam poprawić swoją formę, a nie fundować sobie epizod depresyjnych zaburzeń zachowania, których ofiarą powoli stawał się biedny, bogu ducha winny, Jędrek. :-P
Poddałam się więc. A może właśnie zawalczyłam? ;-) To drugie słowo lepiej chyba określa bunt, który się we mnie zrodził :-P Niestety, mam wyraźnie naturę hedonistki i bez małych, codziennych przyjemności moje życie traci smak. Dosłownie! ;-)
Co nie znaczy, że nie mogę nadal próbować się zdrowo i niskokalorycznie odżywiać. Wszystkie zbyt obciążające przepisy nadal są odsunięte na bok. Desperacko potrzebuję jednak intensywnych aromatów, zmiennych faktur, zaskakujących połączeń by właściwie funkcjonować - i w kuchni i poza nią.
Na pierwszy rzut realizacji moich kulinarnych marzeń poszła więc zupa marchewkowo-pomarańczowa z imbirem. Czytałam o niej wielokrotnie i fascynowała mnie już od dłuższego czasu, poczynając od opisów Marty Gessler w Wysokich Obcasach. Przepis ten jest fuzją jej przepisu oraz tego opublikowanego przez miesięcznik Kuchnia na Ugotuj.to.


Składniki:

  • 2 łyżki oliwy
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 duża cebula
  • 4-6 marchewek
  • kawałek imbiru (ok. 2-3 cm)
  • 2 duże pomarańcze (z jednej połówki ścieram skórkę + z obydwu owoców wyciskam sok)
  • 700 ml bulionu warzywnego (może być z kostki)
  • sól i pieprz
  • świeża kolendra
W garnku rozgrzewam oliwę i podsmażam posiekaną cebulę z przeciśniętym przez praskę czosnkiem. Dodaję posiekany imbir oraz marchew (startą lub pokrojoną w kostkę), smażę jeszcze chwilkę. Wlewam sok z pomarańczy, bulion i gotuję aż warzywa będą miękkie. Miksuję zupę, dodaję skórkę z pomarańczy, sól i pieprz do smaku. Gotuję jeszcze parę minut. Podaję posypaną kolendrą.

Przygotowywanie tej zupy było prawdziwą frajdą, czując zapach świeżego imbiru wpadłam prawie w euforię! Bo pachnie nieziemsko :-) Prawdziwie dopieściłam zmysły podgryzając też chrupką marchew czy oblizując palce ze słodkiego soku z pomarańczy...
A efekt końcowy?
No cóż, kontrowersyjny ;-) Zupa wyszła trochę gęsta, ale to nie problem - zawsze można dolać wody. Przesadziłam chyba jednak zbytnio ze skórką pomarańczową :-P Radzę więc na to uważać ;-) Poza tym jednak sprawdza się całkiem dobrze w roli rozgrzewacza - także za sprawą pikantności imbiru i cudownego słonecznego koloru.
Zachęcam do indywidualnych eksperymentów z owym wynalazkiem. :-)

A na pożegnanie - przesłanie! Bo przecież nie byłabym sobą... ;-D

wtorek, 13 kwietnia 2010

zupa ogórkowa, czyli jak zdobyłam serce J.


Zimno, mokro, buro i tak smutno dokoła ostatnimi dniami...
Wiosna chwilowo się ukrywa.
Czas więc na powrót sięgnąć do zimowych rozwiązań. Na smutki: moja popisowa zupa (której nauczyłam się od mamy :-)). Skutecznie rozgrzewa i doładowuje - tak energetycznie jak i emocjonalnie.
A w tle radosne mruczenie Jędrka. Jeszcze przyjemniejsze :-)
Smacznego!

Składniki:

- ok. 2 litry zimnej wody
- 2 kostki bulionowe
- udko kurczaka (mogą być inne części, ale z udka jest więcej mięska ;-))
- kilka ziemniaków
- 2 marchewki
- kilka ogórków kiszonych
- łyżka masła
- pół kubka śmietany (18%)
- sól, pieprz do smaku
- koperek

Najpierw gotuję udko z kostkami bulionowymi, aż będzie miękkie. Jak się ugotuje, wyjmuję je z garnka, a wrzucam ziemniaki pokrojone w kostkę i marchewkę w talarki. Kiedy te są miękkie, dodaję ogórki - wcześniej starte na tarce o grubych oczkach i podsmażone na maśle, aż cała woda odparuje. Nie potrafię podać i dokładnej ilości - zawsze robię to "na oko". Jeśli zupa jest za mało kwaśna to dolewam do niej trochę wody ze słoika z ogórkami. Uważajcie tylko, żeby nie przedobrzyć :-P Potem pozostaje tylko dodać ugotowane wcześniej mięsko obrane z kości i skóry, i pokrojone na kawałeczki, a następnie zabielić zupę śmietaną. Na końcu konieczne posypać posiekanym koperkiem!
Ot, cała magia ;-)

Rada: do zup i sosów fantastycznie sprawdza się koperek mrożony. Sposobem babci siekam świeży i układam w słoiczku, który potem wkładam do zamrażalnika. Babcia jeszcze go soli, ale ja nie widzę takiej potrzeby. Tak samo postępuję z pietruszką. Pięknie zachowują kolor i wszystkie walory smakowe, a ja mam je zawsze pod ręką.

sobota, 3 kwietnia 2010

babka ucierana, czyli klasyka gatunku


A teraz coś bardziej specyficznego dla Świąt Wielkanocnych. Obowiązkowa pozycja na naszym domowym stole w tym okresie już od wielu lat. Przepis pochodzi z niezawodnej książki "Kuchnia Polska" wydawnictwa Reader's Digest, która znalazła się w naszym posiadaniu niejako przypadkowo, ale okazała się niezastąpiona. Wedle dotychczasowych rodzinnych doświadczeń kulinarnych - każdy przepis z jej kart się udaje. Możecie więc wyobrazić sobie moje podekscytowanie, gdy mama ogłosiła, że dostanę ją w posagu ;-D

Sam przepis na babkę jest banalnie prosty i w tym całe jej piękno. Nie martwisz się o kondycję i humor nabytych drożdży, ani ciastem lepiącym się do rąk. Mikser w dłoń i... po prostu ucierasz. ;-)



Składniki:

- 300 g mąki pszennej
- 100 g mąki kartoflanej
- 150 g masła
- 200 g cukru pudru
- 4 jajka
- 3 łyżki śmietany
- 1 cytryna
- 3 krople olejku migdałowego (opcjonalnie)
- 1 łyżka cukru waniliowego
- 10 g proszku do pieczenia
- (w mojej wresji oczywiście dodaję jeszcze po 100 g rodzynek i skórki pomarańczowej
;-D)

Cytrynę sparzyć, osuszyć, zetrzeć skórkę i wycisnąć sok. Masło utrzeć z żółtkami na gładką masę, dodać cukier puder i cukier waniliowy, olejek migdałowy i śmietanę. Dokładnie ucierać tak, aby masa stała się jednolita. Mąkę przesiać, wymieszać z mąką kartoflaną i proszkiem do pieczenia. Połączyć utartą masę z mąką. (W tym momencie chętni dodają też bakalie). Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie wymieszać z masą. Wyłożyć ciasto do formy wysmarowanej tłuszczem i wysypanej mąką lub bułką tartą. Piec godzinę w temperaturze 180 st. Upieczoną babkę wyjąć z formy, lekko ostudzić i oprószyć cukrem pudrem lub polać lukrem albo polewą. Ja robię lukier z cukru pudru i soku z cytryny. Fajnie wzmacnia cytrynowy smak babki.

Powodzenia!

No i... wesołych! :-)

sernik pod bakaliową chmurką, czyli Świąt odsłona pierwsza


Święta, Święta... więc w kuchni wre :-) Zaś jedno z naczelnych miejsc w hierarchii przedświątecznych przygotowań zajmują wypieki. W mazurkach niestety nigdy nie byłam dobra. Niby nic skomplikowanego, ale zawsze jakoś niechcący wychodziły podobne do płyty chodnikowej lub podeszwy buta - tym bardziej, że efektowne przystrajanie również nie jest moją mocną stroną :-P
Za to z nieukrywaną dumą i satysfakcją chciałam opowiedzieć Wam dziś o serniku ;-) Jest to temat dużo bardziej atrakcyjny również ze względu na fakt, że sernik pasuje do każdych świąt! Więc notka ta może nie zdezaktualizuje się tak szybko:-) A i upieczenie go w dzień powszedni będzie powodem do świętowania, a co!


Przepis ten jest delikatną wariacją na temat klasycznego sernika z kokosami. Stanowi on kompromis pomiędzy tradycjonalizmem mojej mamy, która "zarządziła" upieczenie czegoś wypróbowanego i lekkiego, a moją rządzą eksperymentowania i niewypowiedzianą miłością do bakalii ;-) Nie wyobrażam sobie bez nich sernika, ale do tego nie mogłam dodać ich bezpośrednio, bo ze względu na konsystencję sera z pewnością by opadły. Dlatego znalazły się na wierzchu. W chmurce. :-)

Składniki

Ciasto:
- 30 dkg mąki
- 10 dkg cukru
- 10 dkg margaryny
- 1 duża łyżka smalcu (opcjonalnie, ja z braku owego dodałam więcej margaryny)
- 2 żółtka
- 1 całe jajko
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- szczypta soli
Margarynę (i ew. smalec) roztopić. Z podanych składników zarobić ciasto i wyłożyć nim blachę tak, żeby uwzględnić również boki.

Ser:
- 1 kg sera (przemielonego lub gotowego z pudełeczka)
- 1/2 szkl. cukru pudru
- 1/2 szkl. oleju
- 3 szkl. słodkiego mleka
- 2 całe jaja
- 4 żółtka
- 1 torebka budyniu śmietankowego
Jaja utrzeć z cukrem i ciągle mieszając dodawać po trochę oleju. Następnie po łyżce dodawać ser, potem budyń, a na koniec mleko. Tak przygotowaną masę wylać na spód z ciasta i piec 50 min. w piekarniku nagrzanym do 180 st.
(Uwaga! Masa serowa ze względu na dużą ilość mleka będzie bardzo rzadka, ale nie martwcie się - taka ma właśnie być :-))

Chmurka:
- 6 białek
- 3/4 szkl. cukru
- 20 dkg wiórek kokosowych (w oryginale; ja dodałam tylko 10 dkg, dorzuciłam za to drugie tyle migdałowych płatków, trochę rodzynek i skórki pomarańczowej)
Białka ubić z cukrem na sztywną pianę. Dodać wiórka (i ewentualnie bakalie). Wymieszać i wyłożyć na podpieczony ser. Dopiekać jeszcze 15-20 minut.

Eksperyment udał się na 5! ;-)

blueberry pancakes, czyli spełnienie :-)




...ja tak tylko na chwilę, żeby się pochwalić ;-) Zakładam, że każdy z Was ma swój własny, wypróbowany przepis na naleśniki, więc nie będę się mądrzyć. Tym bardziej, że moje wcale nie są popisowe - za grube mi wyszły :-P Polecam za to połączenie waniliowego serka homogenizowanego z owocami jako nadzienie. U nas dziś jagody. Pyszność!
I wyjątkowa skuteczność jako remedium na każde smuty i frustracje :-)


...a do tego koniecznie podkład muzyczny!
Oczywiście ścieżka dźwiękowa z filmu "My blueberry nights" ;-) Cudo!
By oddziaływanie było wielozmysłowe...





Miłego!

czwartek, 1 kwietnia 2010

w oczekiwaniu...



... na Mojego Mężczyznę, który swój przedświąteczny dzień wolny spędza właśnie w pracy.
Naleśniki dziś w planie na obiad. Będą na kolację.
I gitara zamiast karabinu :-P

sałatka z tuńczykiem, czyli o panowaniu prostoty w naszej kuchni




Uwielbiam tą sałatkę. Jest tak niesamowicie prosta, szybka i lekka. Świetna na późny posiłek - gdy np. wracamy z Jędrkiem do domu w poniedziałkowe wieczory, tak zmęczeni, że nie mamy już siły na kulinarne wyzwania. Świetnie komponuje się ze szklanką piwa w ów wieczór dający upragnioną chwilę wytchnienia - i wizualnie i smakowo :-)

Składniki:
- pól główki sałaty lodowej (każda inna też będzie dobra)
- 1 długi ogórek
- pół puszki kukurydzy
- puszka tuńczyka
- trochę startego żółtego sera
- oliwa z oliwek
- sok z cytryny
- sól, pieprz
- ew. natka pietruszki

Sałatkę układam warstwami, bo wymieszana wyglądałaby mało estetycznie ;-) I tak: najpierw na dużym talerzu układam pokrojoną/porwaną na mniejsze kawałki sałatę. Później na niej układam pokrojonego w plasterki ogórka, troszkę go soląc. Następnie wysypuję kukurydzę, a na nią z kolei wykładam tuńczyka odsączonego z zalewy. Znów delikatnie solę i pieprzę, po czym polewam całość oliwą z oliwek i sokiem z cytryny. Na końcu posypuję sałatkę serem. Można jeszcze ozdobić ją posiekaną natką pietruszki. Sałatka od razu nadaje się do pałaszowania. Po prostu zgarniamy (dosłownie!) z dużego talerza swoją porcję. I przepijamy zimnym piwkiem ;-)
Świetna z grzankami czosnkowymi!




P.S. Przepis przejęłam od mojej mamy, nie wiem, gdzie ona go podpatrzyła. Od siebie dodałam do niego kukurydzę. Smacznego!

Update: Mój tata właśnie poczuł się zobowiązany zwrócić mi uwagę, że sałatka owa nic jest nie warta, jeśli nie posypie się jej na końcu dużą ilością szczypiorku. Kajam się więc i proszę o wybaczenie w związku z niedopatrzeniem ;-) I śpieszę wypróbować ulepszoną opcję. See ya!