wtorek, 25 maja 2010

pizza, czyli kolejny debiut za mną :)



Dziś po raz drugi (acz po długiej przerwie) przełamałam swoje lęki dotyczące obróbki ciasta drożdżowego i postanowiłam upiec samodzielnie pizzę! (to po raz pierwszy ;-))
Efekt: zaskakująco pozytywny. Jeszcze kilka prób i dojdę do perfekcji. ;-)

Przepis pochodzi z mocno archiwalnego numeru "Poradnika domowego".


Ciasto:
- 30 dkg mąki (ok. 2-2,5 szkl),
- 2 dkg drożdży,
- 3/4 szkl. wody,
- 2 łyżki oliwy,
- łyżeczka cukru,
- pół łyżeczki soli

Połowę przygotowanej wody lekko podgrzej w garnuszku, dodaj pokruszone
drożdże, wsyp cukier i mieszaj aż drożdże się rozpuszczą. Na stolnicy
lub w misce usyp kopczyk z mąki, zrób w nim wgłębienie, wlej
rozpuszczone drożdże i wymieszaj łyżką z częścią mąki. Wlej resztę
wody, oliwę i sól, zamieszaj łyżką, a gdy mąka wchłonie płyny, odłóż
łyżę i energicznie zagniataj ciasto ręką. Uformuj z niego kulę,
przykryj ściereczką i odstaw w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Powinno
podwoić swoją objętość.
Placek uformować można na 3 sposoby: rozwałkować lekko podsypując
mąką, rozciągnąć rękami lub wylepić nim formę.
Spód cienkiej pizzy powinien mieć 5-6 mm grubości, a trochę grubszej -
7-8 mm.
Brzegi lekko podnieś palcami, by były nieco wyższe niż reszta
placka. Wyłóż nadzienie. Piecz w wysokiej temp. ok. 220, nawet do 250 st.

Nadzienie:
Było dziś maksymalnie proste.

- sos pomidorowy (pomidory z puszki + 2 ząbki czosnku + oregano + sól + pieprz + szczypta cukru ---> zagotować i dusić około 15 minut by sos się zagęścił)
- kulka mozzarelli (starta)
- oliwki zielone
- garść liści bazylii (do posypania już po upieczeniu pizzy)

Wbrew pozorom pracy niewiele. A przyjemności mnóstwo :-)
Polecam!

niedziela, 23 maja 2010

hummus, czyli na piechotę też można



Do samodzielnego zrobienia hummusu przymierzałam się od dłuższego czasu. Zależało mi na tym, by za pierwszym razem zrobić go "jak należy" - wg klasycznego przepisu, czyli z tahini (pastą sezamową). Oddałam się więc na długo poszukiwaniu owej. Gdy wreszcie udało mi się ją znaleźć w sklepie z ekologiczną żywnością, okazało się, że jest ona irracjonalnie droga! Cena 24 zł za słoiczek, nijak się według mnie ma do jej faktycznej objętości (ok. 200 ml) czy składu. Zaopatrzyłam się więc w paczkę ziaren sezamu z postanowieniem, że tahinę zrobię sobie sama!
I co? I da się. Choć łatwo nie jest...

HUMMUS:

- 1 puszka ciecierzycy (tak jest szybciej, choć można użyć też suszonej ciecierzycy, namoczyć ją na noc i gotować ok. 1-1,5 godz.)
- 1-2 ząbki czosnku
- 2-3 łyżki pasty tahini
- sok wyciśnięty z cytryny
- 3 łyżki oliwy z oliwek
- sól i pieprz

Ciecierzycę należy odsączyć i zmiksować na gładką masę z pozostałymi składnikami. Oliwę i cytrynę radzę dodawać partiami i kontrolować jaka konsystencja nam odpowiada. Ja przesadziłam trochę z sokiem z cytryny. Zbyt kwaśny smak podratowałam trochę słodkim sosem chilli ;-) ale z konsystencją niewiele dało się zrobić. Następny razem będę celowała w gęstszą.
Hummus przed podaniem warto włożyć do lodówki na ok. pół godziny.

TAHINI:

- 2 łyżki ziaren sezamu
- łyżeczka oleju (najlepiej sezamowego, ja nie miałam, więc dodałam rzepakowy - ma neutralny smak) lub oliwy
- 1/4 łyżeczki soli
- 1/4 szklanki letniej wody

W blenderze należy utrzeć ziarna sezamu. Następnie dodać olej sezamowy, sól i ucierając wlewać powoli wodę. Mieszać trzeba do uzyskania jak najgładszej pasty. Z tych proporcji wychodzi około pół szklanki tahini.
Uprzedzam jednak, że praca jest syzyfowa - szczególnie jeśli ktoś dysponuje blenderem ręcznym. Tak jak ja. :-P
Nie udało mi się uzyskać masy tak gładkiej jak bym chciała. Wcześniej zmęczyłam się i ja i blender. ;-) Ale w ostatecznym efekcie - tzn. hummusie było ok, te niedoskonałości pozostały w zasadzie niezauważalne.
Następnym razem odpuszczę sobie jednak ten składnik. Poeksperymentuję za to z innmi dodatkami. Jeśli macie jakieś fantazje na ten temat to podzielcie się proszę. :-)
A! Hummus świetnie sprawdza się jako pasta do chleba czy dip do warzyw.
Będę do niego wracać. :-)

czwartek, 20 maja 2010

guacamole i moc sosu vinaigrette, czyli oswajamy awokado




Zdarza się Wam czasem, że nagle zdajecie sobie sprawę, że macie ogromną ochotę na coś, na co wcześniej zupełnie nie zwracaliście uwagi? Bo ja kilka dni temu, ni stąd ni zowąd (btw śmieszne wyrażenie, co? aż musiałam sprawdzić jak to się pisze :-P) zapałałam żywym uczuciem do awokado. ;-)
By w pełni zgłębić jego walory, postanowiłam przyrządzić owoc w najprostszy możliwy sposób, nie zagłuszając jego istoty zbyt dużą ilością dodatków (mimo że, paradoksalnie, naturalny smak awokado nie jest sam w sobie fascynujący). Chciałam "ozdobić" go jedynie odrobinę. ;-)

Pierwszy pomysł na podanie znalazłam na stronie www.pesto.art.pl.



Jego prostota jest zachwycająca (często używam tego sformułowania, co? ale cóż, o tym jest ten blog! o zachwycaniu się :-D).
Po przekrojeniu owocu na pół, w zagłębienie po pestce wlewamy sos vinaigrette. Miąższ wyjadamy łyżeczką. Nigdy nie wpadłabym na to, że takie niepozorne połączenie może być tak pyszne!:-)



Cały urok sosu vinaigrette również polega na jego minimalnym stopniu skomplikowania. W podstawowej wersji robimy go jedynie z oliwy i octu (np. jabłkowego - którego sama użyłam; także winnego, balsamicznego) lub soku z cytryny, zawsze w proporcji 3 do 1 (3 łyżki oliwy, 1 łyżka octu lub soku). Doprawiamy odrobiną soli i pieprzu. W wersji wzbogaconej można dodawać co tylko z ziół i przypraw nam się zamarzy: łyżeczkę musztardy, ząbek czosnku, łyżkę drobno posiekanej cebulki, paprykę, zioła świeże i suszone.
Osobiście polecam fantastyczny wariant sosu opatentowany przez mojego tatę: z czosnkiem i świeżą bazylią. Ja z chwilowego braku tej ostatniej użyłam czosnku i suszonych ziół prowansalskich.


Drugi bardzo prosty sposób na przyrządzenie awokado to przerobić je na pastę/dip, czyli guacamole.
Dwa dojrzałe awokado rozgniotłam widelcem z odrobiną soli, soku z cytryny - ok. 2 łyżkami (może być też limonka) i ząbkiem czosnku. Dodatkowo dolałam odrobinę słodkiego sosu chilli.
W innych popularnych wariantach dodawany bywa jeszcze pomidor - pokrojony w drobną kosteczkę, świeża kolendra, papryczka chilli, czy, jak wyczytałam na Kwestii Smaku, oliwa.
Guacamole bywa najczęściej podawany z tortillą lub nachos, jako przekąska.
Nam świetnie smakowało ze zwykłymi, ziemniaczanymi chipsami podczas lekko zakrapianego wieczoru. ;-) Smarowałam nim też chleb orkiszowy na śniadanie, lub razowe grzanki na kolację - z jajecznicą z wędzonym łososiem i pomidorami z wyżej wspomnianym sosem vinaigrette. :-)
Super połączenie! Naprawdę polecam.



...a teraz z czystym sumieniem mogę poznawać awokado w bardziej skomplikowanych wariacjach - np. w sałatkach. O tym już niedługo. :-)

wtorek, 18 maja 2010

butelka rumu, kokos i mięta, czyli moja prywatna Copacabana... ;-)

Dosyć. Nie patrzę więcej przez okno. Nie rozmawiam o pogodzie. Udaję, że wcale nam Krakowa nie zalewa. A ja się nie rozpuszczam. Do jutra jeszcze mnóstwo czasu.

Otwieram więc butelkę rumu i... wyobrażam sobie, że to przejściowa tropikalna ulewa ;-D. I robię sobie tropikalnego drinka. Albo dwa!
Bez parasolki. Bo po co? :-P



PINACOLADA

Składniki:

- 1 część białego rumu (np. Bacardi)
- 1 część rumu kokosowego (Malibu! :-))
- 3 części soku ananasowego
- kapka śmietanki (mleczka skondensowanego)

Powyższe wlać do shakera. Wstrząsnąć, nie mieszać. W wersji deluxe podawać w wydrążonym ananasie. ;-)




MOJITO

Składniki:

- biały rum (50 ml)
- kilka listków świeżej mięty
- 1/2 limonki
- 1-2 łyżeczki cukru (najlepszy brązowy, ale z białym też jest ok :-))
- kruszony lód
- woda gazowana

Do szklanki należy wrzucić porwane listki mięty, pokrojoną w cząsteczki lub półplasterki połowę limonki i cukier. Ugnieść wszystko razem, żeby zaczęło intensywnie pachnieć. Wsypać lód, wlać rum i uzupełnić wodą. Zamieszać.

Dzisiejszy wpis szczególnie dedykuję Kochanym Stasiom! :-D

czwartek, 13 maja 2010

trzy odsłony szparagów, czyli poznajemy nowe smaki



Szparagowy sezon w pełni. Wszyscy biją na alarm, by nie przegapić, by zdążyć się nacieszyć, najeść na zapas wręcz, aż do następnego maja. W związku z tym radosnym poruszeniem nagle poczułam się skończoną Szparagową Ignorantką i postanowiłam niezwłocznie nadrobić zaległości. W moim domu nigdy nie jadaliśmy tego warzywa, nie złożyło się jeszcze by ktoś mnie nimi częstował. Najwyższy czas więc wyrobić sobie jakąś opinię w tym temacie... ;-)

Zaczęłam od zaopatrzenia się w pęczek szparagów. Zielonych na początek, bo podobno smaczniejsze i łatwiejsze w obróbce.
I tu pojawiła się pierwsza niespodzianka. Okazuje się, że istnieją pęczki i PĘCZKI. :-P Ciężko Ignorantce wśród Stałych Entuzjastów, bo ci drudzy rzadko rozmawiają o rzeczach oczywistych. A taką jest przecież liczebność pęczka. :-P Po żmudnych poszukiwaniach okazało się, że oznacza to około tuzina sztuk. Wyobraźcie sobie więc moje zdziwienie gdy w sklepie dostałam "bukiet" prawie 4 razy większy!
Nie ma jednak tego złego. Po podzieleniu go na 3 części, szparagi mogły towarzyszyć mi przez 3 dni, w 3 różnych postaciach.
Ocena mogła być więc też bardziej obiektywna i wielostronna... ;-)

Zaczęłam od jednego z najbardziej klasycznych wydań szparagów: z jajkiem. W koszulce - co nieznacznie podniosło trudność zadania. :-P
Zdecydowałam się ugotować się warzywa w wodzie (technika bardziej mi znana niż gotowanie na parze). Problemem okazał się oczywiście brak odpowiednio wysokiego garnka, ale jako że uznaną techniką, na szczęście, jest także gotowanie szparagów na leżąco w małej ilości wody, poradziłam sobie używając... szerokiej patelni. ;-)
Jak wcześniej pisałam, te zielone wymagają maksymalnie mało obróbki - wystarczy je jedynie umyć (dokładnie! najlepiej pod bieżącą wodą, choć i tak nie uniknęliśmy radosnego zgrzytania piasku między zębami :-P) i odłamać zdrewniałe końcówki. Nie obiera się ich. Wodę do gotowania należy doprawić szczyptą soli i cukru i gotować ok. 5 min. (Wypośrodkowałam sobie tą wartość, bo zalecany w różnych źródłach czas wahał się od 3 d 8 min).
Zrobienie jajka w koszulce polega natomiast na delikatnym zsunięciu płynnego jajka ze spodeczka do wody gotującej się z łyżką octu i pozostawieniu go tam na 3 min. (by białko się ścięło, ale żółtko pozostało płynne). Warto pomóc sobie łyżką i trochę pozagarniać białko by zapobiec powstaniu dużej ilości "farfocli", ale uprzedzam, że temat wymaga wprawy i jeszcze sama nie opracowałam techniki uzyskania "jajka idealnego". ;-)
W każdym razie gdy udało mi się jakoś przetrwać nerwowy proces gotowania szparagów oraz jajka, a przede wszystkim synchronizowania powyższych, ułożyłam na talerzu jedno na drugim. Polałam dość obficie roztopionym masłem i posypałam świeżo mielonym pieprzem.
Efekt ostateczny widzicie poniżej.



Drugi pomysł na szparagi wypatrzyłam wśród przepisów Liski (http://whiteplate.blogspot.com/2008/05/makaron-ze-szparagami-w-kremowym-sosie.html).
Przytaczam go tu w oryginale:

Makaron ze szparagami w kremowym sosie

- 1 łyżka masła
- pół pęczka szparagów (ja wykorzystałam 10 sztuk ;-))
- 1/2 cebuli
- 1 łyżka sera pleśniowego (u mnie Błękitny Lazur)
- 1/2 kubka śmietany (najlepiej tłustej, jak do zupy)
- 1/2 łyżki soku wyciśniętego z cytryny
- szczypta (1/4 łyżeczki) gałki muszkatołowej
- 1 łyżeczka sosu pesto (użyłam gotowego sosu, tym razem ;-))
- świeżo mielony pieprz i sól do smaku

Szparagi obrać, odciąć zdrewniałe końcówki.
Masło rozpuścić na patelni, dodać drobno pokrojoną cebulę, dusić ok. 10 minut na małym ogniu, następnie dodać pokrojone w 5 cm kawałki szparagi. Dusić je ok. 7-10 minut aż zmiękną. Dodać śmietanę, pokruszony ser, sok z cytryny, pesto, gałkę i pieprz. W razie potrzeby - dosolić do smaku.
Podawać z makaronem (dowolnym: kokardki, rurki, spaghetti...).
U Liski wyglądało ładniej, niż tu:



Ostatnia szparagowa odsłona natomiast, objawiła mi się w postaci zupy-kremu. Jest to radosna twórczość własna, luźno oparta o kilka przepisów znalezionych w sieci.
Wśród składników (na 2 porcje) znalazły się:

- 15 sztuk szparagów (czyli pęczek i trochę ;-))
- 2 małe ziemniaczki
- 1 cebula
- 1 łyża oliwy
- 0,5 litra bulionu
- garść liści bazylii
- kilka gałązek tymianku
- śmietanka do zupy
- sól, pieprz

Na oliwie podsmażyłam posiekaną cebulkę, po czym dorzuciłam do niej pokrojone w kostkę ziemniaki i zalałam wszystko bulionem, by razem się dusiły. Po około 10 min. wrzuciłam pokrojone szparagi i gałązki tymianku (związane ze sobą, by wyjąć je za chwilę, gdy oddadzą aromat). Gdy warzywa zmiękły, dodałam bazylię i zmiksowałam całość. Na końcu dolałam śmietankę (oraz trochę wody bo krem był zbyt gęsty) i doprawiłam do smaku.
Podałam posypaną startym oscypkiem (z braku parmezanu, ale efekt wart polecenia).



Podsumowanie?
Hmmm... mam problem ze sformułowaniem jednoznacznego wniosku. Przyznam, że pierwsza styczność ze szparagami była wręcz rozczarowaniem. Mimo naprawdę dobrych chęci nie potrafiłam dopatrzyć się niczego niesamowitego w ich smaku. Pierwsze skojarzenie miałam z fasolką szparagową i tym samym wnioskuję, że zbieżność nazw nie jest przypadkowa. ;-) Smaczne, owszem, ale co w nich wyjątkowego? Szparagi z makaronem były super, ale tam całą pracę zrobił przepyszny sos. Zupa też godna polecenia, ale krem z groszku ani brokułów w niczym jej nie ustępują - mimo, że uważane są za mniej wykwintne...
Myślę, że jeszcze kiedyś wrócę do szparagów. Chętnie wypróbuję je w sałatkach czy w wersji zapiekanej. W końcu lubię wszystkie zielone warzywa. Jednak nie przyłączę się chyba do powszechnie panującego kultu. Wolę czcić szpinak! ;-D

wtorek, 11 maja 2010

krem z pomidorów i bazylii, czyli zupa Tomka :-)



Sprawa jest prosta. O ile Tomek zdobył serce Malwiny sobie znanymi sposobami, będącymi ich obydwojga słodką tajemnicą, o tyle naszą naszą sympatię i życzliwość miał w kieszeni już w progu - gdy przywitał nas zapachem tej oto zupy. :-)
Smakowała jeszcze lepiej, a tak dobrze zapoczątkowana znajomość rozwijała się już szybko we właściwym kierunku (czyt. w kierunku wyśmienitego mojito, ale o tym innym razem ;-)).
Ja natomiast podjęłam decyzję, że koniecznie muszę wypróbować ów przepis i opisać go - by móc podzielić się ze światem swym zachwytem oraz nieść pamięć o tamtej wiekopomnej, skądinąnd, chwili ;-)

Składniki: (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam ;-) proporcje są "na moje oko")

- pomidory (świeże już coraz lepsze, ale ja użyłam dwóch puszek)
- 1 cebula
- 2 ząbki czosnku
- kilka gałązek świeżego tymianku
- rozmaryn (ominęłam, bo nie miałam)
- garść liści bazylii
- sól, pieprz
- łyżeczka cukru (nie pamiętam czy była w przepisie, ale poczułam potrzebę dodania ;-))
- śmietanka do zup (np. Cremefine Ramy)
- ser pleśniowy (np. Błękitny Lazur)

I tak: najpierw należy podsmażyć cebulkę z czosnkiem, a potem wrzucić do nich pomidory. Przetarłam je najpierw przez sito, żeby oddzielić pestki (czynność nudna przeokrutnie ech, ale czego się nie robi... :-P). Potem trzeba zagotować, wrzucić zioła, zmiksować, doprawić i już! Na talerzu polać śmietanką i posypać kosteczkami niebieskiego sera. Podawać z listkiem bazylii. Wcinać niezwłocznie rozmyślając o starej ludowej mądrości: "przez żołądek do serca"...

Pozdrawiam Ostrowiec Świętokrzyski! :-D

niedziela, 9 maja 2010

fińskie ciasteczka, czyli 100 lat Malwina! :-)



Lubię gdy prezenty są wyjątkowe, niecodzienne, gdy dodajemy w nich coś od siebie. Wzruszają mnie te zrobione samodzielnie. A że najczęściej składa się, że dajemy innym prezenty, które sami chcielibyśmy otrzymać - chcąc nie chcąc, kochana Malwinka obdarowana została pudłem ciasteczek... Również. ;-)

Przepis podpatrzyłam u Szarlotka (http://cukierniczekreacje.blox.pl/2009/12/Imbirki-i-Joulutorttu.html).
Minimum składników, a radości przy składaniu multum!;-D

Potrzebujemy:
- ciasta francuskiego (gotowego oczywiście ;-))
- powidła śliwkowego
- cukru pudru.

Z blatu ciasta wykrawamy kwadraty dowolnej wielkości (mnie wyszło 20). Każdy z kwadracików nacinamy i składamy wg poniższej fotoinstrukcji:






Następnie na środek każdego kwiatka kładziemy trochę powidła i pieczemy ok. 10-15 minut w dobrze nagrzanym piekarniku (220-225 st.) Po ostygnięciu posypujemy cukrem pudrem.

Dobrej zabawy i Wam! :-D

makaron z szynką, czyli gotować uczę się również od taty :-)



W mojej rodzinie mężczyźni nigdy nie bali się kuchni i zawsze mieli swój udział w kulinarnych działaniach. Długo jednak było przyjęte, że zajmowali się sprawami naprawdę Dużymi i Ważnymi - typu faszerowanie i pieczenie mięs przez dziadzia, doprawianie wszelkich zup i sosów, oraz własne wykonanie dressingów do sałatek przez mojego tatę (tzw. wykańczanie smaku). Gotowanie na co dzień leżało głównie w gestii kobiet. Do czasu... ;-) Gdy kilka lat temu mama zaczęła dojeżdżać do pracy w innym mieście, a czas pracy taty stał się bardziej elastyczny, role odwróciły się. Tata został wcielony również do kuchni tzw. "codziennej".
W domu nastały więc czasy potraw prostych i szybkich w przygotowaniu (w końcu gotował często w przerwie od pracy przy komputerze ;-)), w których widać było fascynację kuchnią śródziemnomorską (a w szczególności makaronami).

Oto jeden z pomysłów na makaron, jaki od Niego przejęłam. :-D



Składniki:
- pół opakowania makaronu (u mnie penne z razowej mąki)
- kilka plastrów surowej dojrzewającej szynki (najlepsza oczywiście parmeńska, ale dobrze sprawdza się również szwarcwaldzka, tutaj szynka "light" z Lidla ;-))
- 3-4 ząbki czosnku
- 2 pęczki natki pietruszki
- oliwa z oliwek
- ew. parmezan do posypania

Makaron gotuję wg przepisu na opakowaniu, oczywiście al dente. ;-) W tym czasie siekam czosnek, natkę, a szynkę kroję w cienkie paseczki. Następna faza wymaga perfekcyjnej synchronizacji ruchów i tata ma je opanowane co do sekundy. Ja maksymalnie upraszczam sobie sprawę. :-P Gdy makaron się ugotuje, odcedzam go i odstawiam w ciepłe miejsce. Wrzucam do niego szynkę i pietruszkę. Na sporej ilości oliwy podsmażam posiekany czosnek. Zajmuje to naprawdę chwileczkę, tym bardziej, że czosnek nie może zbrązowieć - będzie wtedy gorzki. Gdy jest gotowy - wlewam go wraz z oliwą do garnka z makaronem i pozostałymi składnikami. Mieszam i natychmiast podaję. Danie można posypać na talerzu parmezanem.
(Istnieje też opcja wrzucenia pietruszki na rozgrzaną oliwę przed wymieszaniem z makaronem, ale ja bardziej lubię świeżą - bardziej chrupiącą.)
I to wszystko. Obiad szybki, smaczny, lekki i sycący.
I nic nie pobije zapachu smażącego się czosnku. :-D
Czego chcieć więcej?

Pozdrawiam Cię tato! :-)

tarta z brokułami, czyli wiosenny przegląd lodówki



Wiosna w pełni. Cudownie móc wreszcie chrupać świeże, pachnące warzywa! :-) Ale nasza zamrażarka jest nadal pełna mrożonek, które chomikowałam przez całą zimę...
Nie znoszę marnować jedzenia.
Paczka brokułów, laska kiełbasy, oscypek (z zamierzchłej już wyprawy do Zakopanego :-P) i... jest pomysł. Będzie tarta. Góralska. I już-prawie-wiosenna. Jak droga na Turbacz początkiem maja!;-)

Składniki:

- 30 dkg mąki
- 20 dkg masła lub margaryny
- opakowanie brokułów mrożonych (jestem pewna, że mogą być też świeże :-))
- laska kiełbasy jakiejkolwiek (może być też 15-20 dkg chudego wędzonego boczku)
- 10 dkg pikantnego sera (u mnie pół dużego oscypka, ale może być też parmezan czy rokpol)
- 1,5 szkl. śmietany (najlepiej 18%)
- 2 jajka
- gałka muszkatołowa
- sól, pieprz

Ciasto:
Mąkę siekam z margaryną/masłem (na dowolnej powierzchni płaskiej, bo nie dorobiłam się jeszcze stolnicy ;-P). Gdy tłuszcz "zabierze" (uwielbiam to sformułowanie!) prawie całą mąkę, wlewam dwie łyżki bardzo zimnej wody, zagniatam ciasto i lepię kulę. (Wszystkie te czynności należy wykonać w miarę szybko, by ciasto nie zdążyło zagrzać się od dłoni - od tego podobno zależy jego kruchość). Kulę owijam folią i wstawiam na godzinę do lodówki.

Farsz:
Brokuły blanszuję (czyli zamrożone zalewam wrzątkiem i zostawiam na kilkanaście minut; surowe trzeba będzie podgotować), odcedzam i dzielę na malutkie różyczki. Dłuższe łodyżki kroję na mniejsze kawałki. Podsmażam pokrojoną kiełbasę. Śmietanę wlewam do miski i roztrzepuję z jajkami, gałką muszkatołową solą i pieprzem. Starty ser można dodać do polewy lub zachować na posypanie po wierzchu.

Ciasto wyjmuję z lodówki i wylepiam nim formę (jak plasteliną :-)) - dno i boki (rant powinien mieć ok. 3 cm). Na nie wyrzucam brokuły, kiełbaskę, polewam polewą i posypuję serem. Wstawiam do piekarnika nagrzanego do ok. 200 st. i piekę około 45 minut. Jeśli wierzch rumieni się zbyt wcześnie - można przykryć folią aluminiową lub pergaminem.
Pyszna zarówno na ciepło, jak i na zimno!

P.S. Przepis pochodzi z dodatku do Gazety Wyborczej z 2009 roku pt. "Kuchnia dla oszczędnych" ;-) i tam oryginalnie opisana tarta jest z porami. Wystarczy brokuły zastąpić 3-4 porami - pokrojonymi w talarki i podduszonymi na łyżce oliwy. Reszta składników jak wyżej. Ta wersja jest również fantastyczna!

środa, 5 maja 2010

na smutki - bazylka!



...czyli rozczuliłam się nieopisanie :-)

(zdjęcie pochodzi ze strony http://pesto.art.pl)

kurczak po seczuańsku, czyli chińszczyzna dla początkujących



Dziś będzie szybko i treściwie - dokładnie tak, jak przygotowuje się to danie. Idealna propozycja dla oszczędzających czas i pieniądze. ;-) Jest to raczej swobodna wariacja na temat chińskiej kuchni wykorzystująca jej podstawowe składniki, a ja nie mam pojęcia skąd pochodzi przepis, bo sprzedała go mojej mamie koleżanka z pracy już parę ładnych lat temu. :-P Od tego czasu jest stosunkowo częstą pozycją w naszym rodzinnym menu budząc przy tym skrajne uczucia: od najszczerszego uwielbienia przez mojego tatę, po zaskakującą antypatię ze strony mojego brata, który w niewytłumaczalny sposób nie potrafi znieść zapachu smażącego się sosu sojowego. :-P Traktuję to jednak jako wyjątek od reguły, bo ów kurczak jest naprawdę przepyszny!

Składniki: (na 2 porcje)
- 2 piersi kurczaka
- 1-2 cebule
- 3-4 marchewki (zależy od wielkości)
- sos sojowy
- olej, oliwa
- sól, pieprz

Kurczaka kroję na kawałki (kostkę, paseczki) i zalewam sosem sojowym (kilkoma łyżkami). Odstawiam na kilkanaście minut do lodówki. W tym czasie przygotowuję warzywa: cebule (-ę) kroję w piórka, a marchew ścieram na tarce o grubych oczkach (czyste lenistwo :-P w oryginale jest marchewka z słupkach i myślę, że taka ma dużo większe walory estetyczne). Na patelni rozgrzewam dość sporo oleju i gdy jest już bardzo mocno rozgrzany, wrzucam kurczaka wraz z sosem sojowym. Smażę go krótko, często mieszając. Gdy jest miękki, zdejmuję z patelni łyżką cedzakową, a na pozostały rozgrzany tłuszcz wrzucam warzywka. Duszę je pod przykryciem aż do miękkości, podlewając delikatnie wodą - wedle potrzeby. Pod koniec dorzucam ponownie kurczaka, doprawiam pieprzem i jeszcze sosem sojowym (chyba nie ma potrzeby solić). Duszę jeszcze chwilkę "by się przegryzło".
Najlepsze oczywiście z ryżem!